Jon Moore, charakteryzator Marvela: Dla aktorów jestem kimś w rodzaju terapeuty
JAKUB DEMIAŃCZUK: Czy znajomi często dzwonią do pana przed Halloween i proszą o charakteryzację?
JON MOORE: Na szczęście nie tak często. Ale Halloween to dla mnie szczególny moment w roku, bo wtedy zazwyczaj robię specjalny make-up dla siebie samego. Nie tylko to lubię, ale traktuję także jako trening swoich umiejętności, bo wymaga to innego rodzaju skupienia niż nakładanie charakteryzacji na aktora.
Za kogo się pan przebiera?
Prawie zawsze za zombie. Zazwyczaj mam w domu pod ręką jakieś skrawki sztucznej skóry, które zostały z planów filmowych, sztuczną krew. Wybieram to, co dostępne, przyklejam na twarz, dodaję charakteryzację i gotowe. Co roku wyglądam trochę inaczej, bo przychodzi do nas dużo dzieciaków z sąsiedztwa i zawsze chcę je jakoś zaskoczyć.
Jest pan tak dobry w swoim fachu, że zastanawiam się, czy czasami te dzieciaki się pana naprawdę nie boją.
To raczej rodzice wyglądają na zaszokowanych. Dzieci nie widzą realizmu charakteryzacji, ale postać, którą znają z popkultury, i zawsze chętnie rozmawiają ze mną o zombie.
Co sprawiło, że zajął się pan charakteryzacją filmową, szczególnie tą związaną z horrorem i fantastyką?
Charakteryzacja to dla mnie sztuka opowieści. Nie chodzi tylko o to, jak wygląda dana postać, ale o to, jaką historię niesie ze sobą charakteryzacja. Dla mnie wszystko zaczęło się od komiksów, które czytałem w młodości. Nie zawsze mogłem kupić kolejne wydania, więc wymyślałem sobie nowe opowieści z ulubionymi bohaterami. Potem zacząłem oglądać horrory z moim tatą. Siadałem obok niego na sofie i wieczorami oglądaliśmy straszne filmy. To wtedy pojawił się w mojej głowie pomysł, że sam chciałbym tworzyć takie potwory, jakie oglądałem na ekranie telewizora.