Starożytni pielęgnowali w sztuce głównie idealne proporcje i harmonię rzeźby, mitologii pozostawiając to co nieprzyjemne lub przerażające. A więc Cerbera, Gorgony, Minotaura, harpie, Saturna pożerającego własne dzieci czy Medeę mordującą synów. Dopiero wiele stuleci później twórcy potrafili docenić artystyczną atrakcyjność owych postaci i zdarzeń, przenosząc je w niezliczonych wersjach na płótno.
Obyczaj pokazywania brzydoty upowszechnił się dopiero w Średniowieczu. Świat żywych nadal jeszcze idealizowano, ale szpetni byli za to wszyscy, którzy podpadli Bogu. A więc oprawcy Chrystusa i sprawcy męczeństwa kolejnych świętych, a także bezbożnicy, którzy trafili po śmierci do piekła. Ale przede wszystkim ci, którzy bezbożnikami mieli się zająć: diabły. Równocześnie poszerza się katalog brzydactw, którymi artyści straszyli widzów. Pojawiają się nowe kategorie potworów, jak chimery, bazyliszki, gryfy, mantykory, skutecznie zastępując te znane z mitologii. Praktycznie dopiero wiek XIX (za sprawą literatury) i XX (głównie za sprawą filmu) wprowadzi na szerszą skalę nowe szkarady: najpierw jednostkowe, jak Quasimodo, potwór Frankensteina czy Gwynplaine, a później gatunkowe, jak krwiożerczy kosmici, zombi, mutanci, cyborgi, androidzi.
W czasach Renesansu dotychczasowe brzydactwa zyskują nową, bardziej sugestywną formę. Kolejne wizje Sądu Ostatecznego i cierpień czekających niewiernych w piekle (Bosch, Memling, van Leyden, Bouts) stanowiły dosadny argument za życiem zgodnym z wytycznymi wiary. Ale też twórcy dostrzegli szpetotę życia doczesnego, z jego obscenicznością, fałszem, deformacją, sprośnością, pazernością itd.
I tak można by wędrować przez kolejne stulecia, epoki, kierunki w sztuce i prądy myślowe. Do katalogu estetycznej brzydoty każdy z nich dorzucał coś nowego: wisielców, morderców, wiedźmy, anomalie porodowe, głód, biedę, choroby, dewiacje, sadyzm, sekcje zwłok itd.