Polak w Japończyku
Kōji Kamoji, japoński artysta w Warszawie: Do Polski nikt wtedy nie przyjeżdżał. Nigdy nie żałowałem
ALEKSANDER ŚWIESZEWSKI: W wieku 90 lat doczekał się pan właśnie pierwszej indywidualnej wystawy w Japonii, swej ojczyźnie.
KŌJI KAMOJI: Dla mnie to było bardzo, bardzo ważne. W Japonii brałem udział w kilku wystawach grupowych. „By rzeczy zbędne nie przysłoniły całości” to rzeczywiście pierwszy pokaz indywidualny. Na wernisaż przyszło dużo ludzi i było prawdziwe zainteresowanie. W końcu mieszkam poza krajem od ponad 60 lat. Muzeum WATARI-UM znajduje się bardzo blisko mojego dawnego domu. Mieszkałem w nim jako nastolatek już po wojnie. Można przejść z jednego miejsca w drugie piechotą. Może kilometr drogi. W skali Tokio to naprawdę nie jest oczywiste.
Samą wojnę spędził pan w Tokio?
Zostaliśmy ewakuowani. Mieszkałem poza Tokio, na północy Japonii.
Ciekaw jestem, czy pamięta pan dzień ataku na Pearl Harbor? Miał pan wtedy sześć lat.
Akurat o tym ataku japońskich wojsk dowiedziałem się później. Bardziej za to pamiętam inną datę.
6 sierpnia 1945 r.?
Hiroszima... Miałem wtedy 10 lat. Słyszeliśmy, że na miasto spadła dziwna bomba, która się nazywała „pikadon”. Nazwa jest zbitką dwóch wyrazów. „Pika” to błysk, a „don” głośny dźwięk. Co tam się dokładnie stało, też dowiedziałem się dopiero później.
Po wojnie wrócił pan jednak do Tokio.
Opuściliśmy prefekturę Yamagata i wracaliśmy pociągiem. Jego okna były zasłonięte. Pamiętam jednak ruiny i spalone budynki. To był 1946 r. Nasz przedwojenny dom przetrwał naloty i nie został zniszczony. Mam z nim związane inne wspomnienie. Kiedy byłem już dorosłym człowiekiem i po kilkudziesięciu latach wróciłem do odmienionego Tokio, zauważyłem, że jedna rzecz się w okolicy nie zmieniła: układ ulic.