Kulturalnie polecamy i ostrzegamy. Nowy „Avatar”, czyli na Pandorze bez zmian. Publiczność znów dopisze
Od razu przyznaję, że należę do osób, które nigdy się do „Avatara” nie przekonały. Nie czułem się zaangażowany emocjonalnie w losy jego bohaterów, nawet jeśli doceniałem rozmach Cameronowskiej wizji. Pierwsza część (trudno uwierzyć, że miała premierę już 16 lat temu) mogła uwodzić względnie świeżym konceptem (choć co bardziej złośliwi krytykanci mówili o połączeniu „Pocahontas” ze „Smurfami”) i oszałamiać dopracowaną w szczegółach wizją Pandory – księżyca zamieszkanego przez lud Na’vi i niestety bogatego w minerały, których pożądają chciwi ludzie.
Część druga rozbudowywała mitologię, florę i faunę Pandory, kontynuując opowieść o walce Na’vi z ludźmi, skoncentrowaną na pojedynku Jake’a Sully’ego, byłego marine, który przetransferował swój umysł do ciała Na’vi, z pułkownikiem Milesem Quaritchem. Część najnowsza, „Ogień i popiół”, stanowi zwieńczenie tej rywalizacji, ostatni – choć stuprocentowej pewności mieć nie można – rozdział walki dwóch samców alfa. Tym razem jeszcze bardziej osobistej, w grę wchodzi bowiem nie tylko zemsta (Quartich, sam już będący jaźnią zamkniętą w ciele Na’vi, nienawidzi Sully’ego za zdradę ludzkości) i władza nad zasobami Pandory, lecz także los Pająka, syna Quaritcha, wychowywanego przez Sully’ego i jego rodzinę.
Czytaj też: Avatar: przyszłość bez człowieka?
Autoplagiat?
„Ogień i popiół” w znacznej mierze powstawał w tym samym czasie, co druga część serii i to czuć. Nie tylko Cameron nie dorzuca zbyt wiele nowych elementów do obrazu Pandory – najważniejszym dodatkiem jest brutalny i dziki klan Mangkwanów, zamieszkujący wulkany – lecz wręcz powtarza sporo pomysłów z „Istoty wody”.