Ilu - z pamięci i bez pomocy Wikipedii - filmowców kanadyjskich potrafimy wymienić jednym tchem obudzeni w środku nocy? Z całą pewnością niewielu, lecz jednym z nich - jeżeli nie jedynym - będzie David Cronenberg.
Cronenberg jako filmowiec rodził się co najmniej ze trzy razy. Po raz pierwszy - kiedy w ogóle zaczął realizować filmy dla kanadyjskiej telewizji: ich tytuły nikną w otchłaniach przeszłości. Po razy drugi - kiedy po filmach "Dreszcze" ("Shivers", 1975) i "Wściekłość" ("Rabid", 1977) zainteresowali się nim grubsi producenci i zaproponowali większy budżet potrzebny zwłaszcza na dofinansowanie topornych do tej chwili efektów specjalnych. A te były niezbędne, skoro reżyser skupiał się na historiach o wszelakich strasznościach i ludzkich przepoczwarzaniach: wiadomo zaś, że nic bardziej nie ośmiesza takich filmów jak oszczędzanie na ekranowych efektach owych metamorfoz. Wreszcie po raz trzeci - i ostateczny - po międzynarodowym sukcesie "Muchy" ("Fly", 1986) - kiedy Cronenberg raz na zawsze wydostał się z wąskiej niszy ekscentryka i na stale zalogował się w elitarnej grupie największych, najbardziej kontrowersyjnych i najmniej rozumianych przez masową widownię twórców kina współczesnego.
Sukcesem Cronenberga było wyjście z nader wąskiego getta twórców body horror posklecanego z elementami gore i kina science-fiction. W tym sensie towarzyszył choćby ówczesnym poszukiwaniom Briana DePalmy, który z dziecięcą frajdą pasjonował się zjawiskami paranormalnymi (telepatia, hipnoza, psychokineza) i próbował ukazywać je śmiało pastiszując Alfreda Hitchcocka (w takich filmach jak "Siostry", "Carrie" czy "Furia"). Cronenberga cechował jednak zawsze brak poczucia przaśnego humoru i raczej solenna powaga (oprócz przebłysków makabry tak już skondensowanej, że jednocześnie jeszcze przerażającej, ale już pomału śmiesznej) oraz brak jakichkolwiek skłonności do traktowania kina jako igraszki ku uciesze widowni zachwyconej kuglarska zręcznością twórcy.