Jerzy Kawalerowicz nie żyje, zmarł w szacownym wieku 85 lat. Cześć Jego pamięci - dla mnie należy on do największych postaci polskiego kina, choć nie zawsze spełniał pokładane w nim nadzieje. Zgodnie jednak z piękną zasadą de mortuis nihil nisi bene zmilczę na temat jego ostatniego filmu, katastrofalnego "Quo vadis" (2001) i zwalę całą winę na ogólny stan polskiego kina. Smutno tylko, że w newsach po śmierci Kawalerowicza pisano o nim per twórca "Quo vadis".
Ten reżyser miał być malarzem - studiował w krakowskiej ASP w latach 40., potem szkolił się w tamtejszym Warsztacie Filmowym. Ciekawe, jakie malowałby obrazy, gdyby nie zaraził się bakcylem kina - wygląda na to, że byłby abstrakcjonistą lub przedstawicielem jakiegoś optical-artu, a w każdym razie - formalistą. Kawalerowicz był bowiem największym formalistą w historii polskiego kina. Jego zainteresowanie mechanizmem tworzenia spektaklu i aktem narzucania formy widać od razu - już w pierwszych filmach, nakręconych w przykrym dla twórców i widowni okresie stalinowsko-socrealistycznym. Pytanie - kto pamięta (czy chce pamiętać) swoje dzieła z tego smętnego czasu? Odpowiedź: raczej niewielu, bowiem mało kto wraca z chęcią do tych czasów.
O dziwo filmy Kawalerowicza z początku lat 50. pamięta się "z artystyczną satysfakcją". Są to, owszem, dzieła politycznie i ideologicznie słuszne, lecz nakręcone z wielką kulturą, elegancją, starannością i - właśnie! - ogromnym wyczuciem formy. Dzięki tym przymiotom pamięta się owe filmy, tym bardziej - że forma ta niekoniecznie wprzęgnięta jest bezpośrednio w cele propagandowe. Działa obok, tak jakby na stronie reżyser przeprowadzał inscenizacyjne eksperymenty i szlifował swój warsztat. Piękny u Kawalerowicza był zawsze jakiś krzepiący brak politycznego zacietrzewienia czy komunistycznego prozelityzmu.