Kultura

Brzytwą po oczach

"Zielona ryba" (Chorok mulkogi, 1997)
Koreański reżyser Chang-dong Lee wyrzuca na śmietnik krem happy-endów.

Nie jest u nas w kinie tak, że cudze chwalimy, bo swego nie znamy: chwalimy cudze, bo swoje nie nadaje się do oglądania. Jednak aby pochwalić lub nie, trzeba najpierw zobaczyć. A z tym jest problem – nikt nie kwapi się, aby dzieło Chang-dong Lee pokazać u nas szerzej.

Zielona ryba

Zacznijmy od (dostępnych) strzępów biograficznych. Rocznik 1954, absolwent filologii lokalnego uniwersytetu w Daegu, praktykujący pisarz. To akurat ważne. Lee zaczynał jako pisarz, dramaturg oraz scenarzysta i tak już chyba zostanie. Wydaje się zresztą, że jest ciągle bardziej scenarzystą niż filmowcem. Poza tym – to akurat spora ciekawostka - Lee był przez dwa lata (2003-2004) koreańskim ministrem kultury (i turystyki), co wskazywać by mogło na to, że jest reprezentantem lokalnego establishmentu. Nic bardziej mylnego. Jego twórczość wyraźnie zadaje kłam takim domysłom. Opiszę ją pokrótce, bowiem powszechnie jest u nas nieznana.

Zadebiutował w 1997 roku filmem "Zielona ryba" ("Chorok mulkogi"). To spektakl udany, zwiastujący wielki talent, lecz nie powalający na kolana. Podsuwa jednak ważną wskazówkę co do dalszych artystycznych losów Lee - ten nigdy już bowiem nie zrezygnuje z podobnej narracji i tematyki. To rzetelna, realistyczna i po bożemu opowiedziana historia niejakiego Makdonga, który wskutek zaplątania się w czerwoną chustkę należącą do dziewczyny pomniejszego gangstera zostaje jego pracownikiem oraz totumfackim dziewczyny. Kończy tragicznie. Już teraz pojawiają się charakterystyczne dla późniejszego Lee motywy: mało wyrafinowana symbolika; motyw człowieka dobrego, lecz zbyt biernego, aby przeciwstawić się złu, płynącego z prądem aż do samego tragicznego finału; wreszcie realistyczny, choć jednocześnie metaforyczny tytuł.

Katatonia obiecana

Mimo swojej rzetelności reżyserskiej oraz znakomitej dramaturgii "Zielona ryba" nie mogła dać jeszcze pełni obrazu talentu Lee.

Reklama