Rysopis wiecznego buntownika
Jerzy Skolimowski. Rysopis wiecznego buntownika
Międzynarodowa krytyka go uwielbiała. O jego filmy biły się największe festiwale na świecie. Niemal wszystkie gdzieś nagradzano. W 1967 r. wygrał konkurs w Berlinie nowofalowym dramatem „Start” nakręconym w Belgii. W 1982 r. w Cannes dostał nagrodę za scenariusz do „Fuchy” (w Ameryce uznano ten film za jeden z dziesięciu najlepszych w dekadzie). W 1985 r. wyjechał z Wenecji z Nagrodą Specjalną Jury za „Latarniowca”. Mimo to, gdy namawiano go do ekranizacji „Zwycięstwa” Conrada i „Pod wulkanem” Lowry’ego (jego ulubionych powieści) oraz „Nie-boskiej komedii” Krasińskiego, w ostatniej chwili zawsze te projekty odwoływano. Proponowano mu w zamian komercyjne historie, które – o dziwo – robił. Dziś o wielu z nich chciałby zapomnieć.
W latach 60., kiedy rozpoczynał karierę, nazywano go polskim Antonionim. W podobny sposób co twórca „Zaćmienia” Skolimowski opisywał niemoc, niedojrzałość, ucieczkę przed odpowiedzialnością nadwrażliwców odczuwających życie jako miałkie i nijakie. Świadomie nieporządna, autorska stylistyka była wielkim odkryciem, wręcz szokiem. Nie tylko na gruncie polskim. W podobny sposób odbierano twórczość Jeana Luca Godarda we Francji, Miloša Formana w Czechosłowacji, Johna Cassavetesa w USA. Nowa fala młodych reżyserów porozumiewała się z widownią na innej częstotliwości: szyfrem, do którego potrzebny był klucz. Nie występowały w ich filmach gwiazdy, nie szanowali znanych konwencji, chcieli być blisko rzeczywistości, jak w dokumencie, a zarazem silnie eksponowali poezję, kreację, mieszaninę fikcji z autobiografizmem.
Filmy Skolimowskiego z tamtego okresu, jak proza Dygata, Iredyńskiego, a później Głowackiego i poezja Wojaczka, stały się pokoleniowymi manifestami.