Między 4 a 13 września odbył się 33. Toronto International Film Festival, który uchodzi za jeden z pięciu najważniejszych festiwali filmowych świata. Należy też do największych - od rana do wieczora projekcje blisko 300 filmów pełnometrażowych odbywają się w blisko 30 salach. Tego ogromu pojedynczy widz nie może ogarnąć, musi wybrać jedną z wielu ścieżek: gwiazdy i gale, kino kanadyjskie, niezależne amerykańskie, hity z Cannes i Wenecji, światowe odkrycia... Przez bywalców impreza ta ceniona jest jako spokojne miejsce, gdzie można obejrzeć sensacje ze wspomnianych imprez europejskich, a do tego dużo kina amerykańskiego i światowego. Samo miasto dyskretne, nie epatujące egzotycznymi widokami czy zapachami, takie skrzyżowanie prowincjonalnych ulic i domków z małym downtown. W powietrzu dyskretny liberalizm miesza się z woniami z licznymi knajpkami imigrantów.
Trudno wyrwać te parę godzin z obfitego programu Toronto IFF. Przede wszystkim podkreślić należy, że nie ma tu konkursu głównego z jury. To tzw. normalni widzowie wybierają swój ulubiony tytuł, podobnie jak na festiwalach ENH we Wrocławiu, Warszawskim czy Sofii. Widać, że ludzie tu kochają film; nawet przed seansami hermetycznych dzieł ustawiają się kolejki, sale pękają w szwach, toczą się żywiołowe dyskusje z twórcami. A jak teraz budują nowe centrum - Bell Lightbox z kinami, mediateką i knajpą - to normalni kinomani zrzucają się na cegiełki nawet po kilkadziesiąt tysięcy dolarów! Na festiwalu sekcji jest od diabła: trzy kanadyjskie, Galas Presentation, Masters, Special Presentations, Discovery, Visions, Vanguard, Contemporary World Cinema, Real to Reel, a i to nie wszystko. Od czego więc zacząć?
Może od zwycięzców? Np. nagrodzonego weneckim Złotym Lwem "Wrestlera" Darrena Aronofsky'ego. To porządnie opowiedziana historia upadłego zapaśnika, który dźwiga się ze fizycznej i psychicznej zapaści; walczy z samotnością i własnymi demonami.