Wielkoformatowe ekrany telewizyjne są modne. Postać serialowej gwiazdy widoczna na płaskim LCD bywa niemal wielkości widza siedzącego przed odbiornikiem. Może on dostrzec każdą zmarszczkę na twarzy, detal ubioru, drobną niedoskonałość sylwetki. Jakość obrazu jest coraz doskonalsza, superrzeczywista. Jednak rytuał oglądania pozostaje niezmienny od lat: fotel, kapcie, piwo lub herbata oraz oczywisty niezbędnik-pilot, który można obsłużyć jednym palcem. Dolce far niente, zasłużony wypoczynek po pracy, domowa rozrywka – większości ludzi nie przychodzi nawet do głowy, że mogliby stracić telewizję jako towarzyszkę codzienności lub zamienić na coś innego. Taka postawa wynika wyłącznie z tego, podpowiadają entuzjaści cyfrowego świata, że telemaniacy tkwią w nieświadomości, bo – choć już zostali wsadzeni do promu kosmicznego – dalej chcą wierzyć, iż znajdują się na twardym, ziemskim gruncie.
Półwieczna już fascynacja telewizją ma swoje korzenie w latach 60. Programy telewizyjne zaczęły wówczas podbijać masową widownię, do której specjaliści od marketingu kierowali kampanie reklamujące globalne marki i towary, właśnie zdobywające rynki. Reklamowa spirala rozkręcała się z fantastyczną szybkością, a jej diabelskim młynem stawały się coraz bardziej popularne programy, kierowane do wielomilionowej widowni. Komercja rozkwitała, publiczność coraz bardziej kochała telewizję, a reklamy multiplikowały się niczym genetyczne kopie, aby trafić z przekazem do konsumenta. Panowało bowiem przekonanie, że im częściej widzowie obejrzą dany spot, tym wyższa okaże się jego skuteczność, a konsumenci szybciej i bez zahamowań sięgną do portfeli, aby dokonać wymarzonych zakupów. W efekcie na rynku telewizyjnych reklam pojawiło się zjawisko nieznośnej powtarzalności spotów, a zarazem ich nadmiaru, co wywołało totalny szum informacyjny i chaos.