Sławomir Mizerski: – Czesław Śpiewa i nieźle mu idzie. Media rozpływają się, że jest świeży i oryginalny. Robi obecnie za muzyczne wydarzenie, nadzieję ambitnej piosenki.
Czesław Mozil: – Jak się gra od dziecka na pianinie, harmonii, to muzyka staje się takim dziennym rytuałem, nie żadnym wydarzeniem. Nie jestem żadnym kompozytorem, może tylko udaje mi się układać melodie, które wpadają w ucho. Uważam się za zwykłego grajka wychowanego na popie.
I nagle ten grajek staje się gwiazdą.
Z tym gwiazdorstwem w Polsce to dziwna sprawa, tutaj gwiazda to po prostu ktoś, kogo rozpoznajesz, bo widujesz go w telewizji. I ten ktoś jest przez to wyjątkowy, a inni wokół niego nie są. Aha, no i żeby być gwiazdą, trzeba mieć przed kamerą ciemne okulary. Nie rozumiem tego. To znaczy rozumiem, że trzeba schować jakoś tego kaca...
To takie prowincjonalne wyobrażenie, jak ma wyglądać gwiazda. Ciemne okulary, trochę arogancji...
Á propos arogancji, to wielu ludzi ostrzegało mnie: Czesław, uważaj, żeby tobie nie odbiło. A często jest tak, że to nie tobie odbija z tego powodu, że masz sukces, tylko ludzie wokół ciebie myślą, że między tobą a nimi jest dystans, bo masz sukces.
Czesława już też biorą za aroganta?
Nie dopuszczam do tego. Wszędzie, gdzie gram, oswajam ludzi. Uśmiech dużo robi. Uśmiech, szacunek i patrzenie w oczy. Mówiąc szczerze, nigdy nie wątpiłem, że moja muzyka dotrze do ludzi. Tylko że do tej pory prawdziwy sukces to było dla mnie 3 tys. sprzedanych płyt i 30 osób na koncercie. Uważałem, że warto pojechać nawet bardzo daleko, żeby znaleźć tak dużą publikę. Niedawno grałem w Warszawie na eleganckim korporacyjnym bankiecie dla 80 osób. Część z nich była na mój występ zupełnie obojętna, a nawet pokazywała, że jest na bankiecie i nie musi mnie słuchać. I to było fajne, zdrowe. Czułem się jak w Danii, gdy przyjeżdżałem do jakiegoś klubu i musiałem publikę zdobyć, bo ona nie była moja. Lubię to.
Fani już pana kochają, a pan daje się kochać, bo jest typem dzieciaka i słodkiego łobuziaka. Słyszałem, że na jakiś koncert fanki żurek w słoiku przyniosły.
Pierogi też się zdarzały.
Nie podobają mi się teksty, które pan śpiewa. Kiedy usłyszałem, że są układane zespołowo na czacie internetowym pod kierownictwem pewnego poety, zrozumiałem dlaczego. To takie składaki słowne, czasem zręcznie zrymowane, zabawne, ale mam wrażenie, że nie chodzi w nich o nic ważnego.
W ogóle się z tym nie zgadzam. Kiedy dostałem tekst „Żaba tonie w betonie”, to on mi się od razu skojarzył z wielką miłością. Ale OK, to mój świat, moje skojarzenia. Rozumiem, że innych te teksty mogą drażnić.
Niestety.
Nie chcę się usprawiedliwiać, ale sądzę, że w Polsce zbyt często przeintelektualizowuje się sztukę. Ja nie lubię określenia piosenka poetycka, aktorska, nie lubię szukania głębokich interpretacji. Do tych tekstów zbliżyło mnie to, że mogłem je zrozumieć. Gdy śpiewam o tej żabie, która tonie w betonie, to ja po prostu coś widzę i czuję. Ale nie wiem, czy to jest wielka sztuka, czy nie.
Krytycy robią z Czesława nowego barda, poetę piosenki.
Widzę, że wiele osób wie więcej o mojej muzyce niż ja sam. Niektórym nie wystarcza, że coś im się podoba, muszą koniecznie wiedzieć, dlaczego im się podoba, z jakich inspiracji powstało i o co naprawdę w tym chodzi? Ja nie muszę. Jak mi się coś podoba, to biję brawo. Wiem, że jestem średnim muzykiem, ale też wiem, że nie trzeba być wirtuozem, żeby grać coś, co ludzi wzrusza.
Wyjechał pan z rodzicami do Danii prawie ćwierć wieku temu, gdy miał 5 lat. Pamięta pan jeszcze coś z tamtej poprzedniej Polski?
Pamiętam Zabrze, a w nim kino, Pewex. I pamiętam, jak pytam matkę, gdzie ojciec, a ona pokazuje przez okno, że stoi w kolejce do mięsnego. Wyglądam, a on rzeczywiście stoi i macha mi.
Mały Czesio chował się w emigranckim getcie w Kopenhadze. Często używał pięści, żeby zaprezentować swoje racje, czy raczej przepraszał, że żyje?
Moi koledzy to byli Marokańczycy, Irańczycy, Turcy. I na podwórku nauczyłem się, że jak ktoś cię popchnie czy szturchnie, to należy mu oddać przynajmniej tak samo mocno, bo tylko wtedy unikniesz bicia.
Dlaczego wybrał pan akordeon?
Gdy miałem 8 lat, matka zapisała mnie na pianino. Rok później byłem w szkole na koncercie, jakichś czterech grało walce na akordeonie. Poprosiłem matkę, żeby zapisała mnie także na ten akordeon. Przez pierwsze dwa lata miałem uroczą nauczycielkę, więc akordeon zaczął mi się kojarzyć z czymś bardzo pięknym.
Z kobietą?
Tak, ale także z ucieczką od podwórka. Ćwiczenia to była mała medytacja, miałem coś tylko swojego, osobistego. Szybko z tym akordeonem zacząłem się identyfikować.
Musiał być pan niezły, skoro z tym akordeonem trafił do Royal Danish Music Academy?
Szybko zrozumiałem, że nie mam dość talentu, aby zostać wirtuozem. Chociaż na drugim roku nauczyciel powiedział mi: Czesław, obojętnie, co będziesz robił w przyszłości, to wiem, że będziesz stał na scenie, bo ty kochasz występować.
Zdziwiłby się ten nauczyciel, gdyby się dowiedział, że jako absolwent akademii kupił pan bar w Kopenhadze do spółki z kolegą stolarzem i do tego był w nim barmanem.
Był do kupienia, więc poszliśmy do banku, dostaliśmy kredyt i kupiliśmy. Byliśmy barmanami na zmianę, a do tego musieliśmy mieć drugą pracę, bo bank zażądał, żebyśmy przez rok nie wyciągali żadnych pieniędzy z tego interesu. Harowaliśmy strasznie przez 11 miesięcy. Przez następnych 15 miesięcy usiłowaliśmy ten bar sprzedać.
Bardziej zmęczyło pana nalewanie czy wypijanie?
Przyznam, piłem dużo. Na końcu piłem też dlatego, że było mi ciężko. Chciałem, żeby ludzie przychodzili, ale szybko zrozumiałem, że nie mogę ich wyrzucić i powiedzieć: jestem zmęczony, koniec imprezy. Gdy ktoś ci godzinami przy barze gada głupoty, jako barman musisz go słuchać, mimo że nie wyrabiasz. Jak się napijesz, to jest łatwiej, dlatego piłem i słuchałem. I czułem, że długo tak nie pociągnę. Na szczęście niedawno udało nam się ten bar sprzedać.
Wygląda, że ta Dania to wcale nie taki raj na Ziemi.
Jest bogato, czysto, wygodnie, ale badania pokazują, że w Danii łyka się najwięcej na świecie prozacu i różnych happy pills. Kocham Danię, ale przyznam, że coraz częściej uciekałem przed nią do Polski. Trochę z powodu tego nieszczęsnego baru, a trochę dlatego, że tęsknię za polskim chaosem. Ten chaos, różne absurdy i nielogiczności, kręcą mnie, moich duńskich kolegów zresztą też. Polska jest egzotyczna. Jestem naiwnie zakochany w Polsce. Im częściej do niej przyjeżdżałem, tym więcej jej chciałem. Teraz na stałe zamieszkałem w Krakowie.
Jak się pan odnajduje w polskim show-biznesie?
Jeśli ma pan na myśli ludzi, dzięki którym mogłem nagrać płytę i zaistnieć, to ten show-biznes jest super. Ale nie łażę po balangach i galach, żeby kogoś poklepać po plecach. Zresztą, nie bardzo mnie zapraszają. I dobrze. Chyba jestem dla nich kimś obcym.
Jest pan bezpretensjonalnym gościem, ale boję się, że maszynka show-biznesu pana wkręci. Zgwiaździeje pan, zostanie celebrytą pałętającym się po tzw. eventach.
Zdążyłem już odrzucić propozycję udziału w „Tańcu z Gwiazdami” i tańcach na lodzie. Nie kręci mnie to jakoś. Nie lubię lansu. Ale na wywiad do telewizji pójdę, bo zależy mi, żeby ludzie poznali tego Czesława, który może powiedzieć nawet i coś mądrego.
Wrogów już ten Czesław ma?
Na pewno paru ludzi denerwuję, bo komponuję prostackie piosenki. Mój wokal jest kiepski, bez skali, dno szczerze mówiąc, ale ludzie chcą tego słuchać. To musi irytować.
Chłoszcze się pan strasznie, a ja myślę, że w gruncie rzeczy bardzo siebie lubi.
Bardzo. Ale największa siła człowieka płynie ze znajomości własnych słabości i ograniczeń.
Wie pan co, trudno się z Czesławem dyskutuje, bo każdy zarzut w zasadzie przyjmuje ze spokojem i przy niczym się nie upiera.
Nie jest tak, że nie mam w sobie złości czy nie bywam sfrustrowany. Potrafię pokazać pazury. Ale teraz mam taki okres, że się cieszę tym, co jest. A jest niesamowicie – gram, śpiewam i nawet „Polityka” ma ochotę ze mną rozmawiać.