Ukrywanie się twórców ze swą prywatnością najczęściej występuje w wersji soft i objawia się niechęcią do udzielania wywiadów, obojętnością na pokusy popularności i zaczepki mass mediów, odpornością na telewizyjną sławę. Do takich osób czasem trudno dotrzeć, ale wiemy, jak wyglądają, znamy przynaj-mniej w ogólnych zarysach ich biografie. W Polsce najczęściej są to pisarze, jak Wisława Szymborska, Andrzej Sapkowski, Wiesław Myśliwski czy autor wydanej niedawno i chwalonej „Fabryki muchołapek” Andrzej Bart, o którym nadal wiemy niewiele. Za popularnością nie gonią też niektórzy kompozytorzy (Henryk Górecki), muzycy (Piotr Anderszewski), a nawet estradowcy (Kazik Staszewski) czy aktorzy (Janusz Gajos). Na świecie z niechęci do ujawniania szczegółów prywatnego życia znani są m.in. aktorzy Andy Garcia, Natalie Portman, Halle Berry, Jeremy Irons, pisarz John Grisham czy lider Pearl Jam Eddi Vedder.
Jednak znacznie ciekawsze, tak psychologicznie jak i społecznie, są te sytuacje, gdy twórcę otacza aura całkowitej anonimowości, wręcz tajemnicy, tym głębiej skrywanej, im większa jest presja na jej odkrycie. Czy to tylko sprytny zabieg marketingowy mający zaintrygować, a co za tym idzie – zwiększyć popularność? Czy uczciwa prywatna ideowa demonstracja w świecie, w którym wszystko jest już na sprzedaż? Czy może efekt osobowościowych zaburzeń, psychologicznych blokad przed sławą i rozpoznawalnością? A może po prostu potrzeba normalnego rodzinnego życia, potrzeba wtopienia się w tłum, bezstresowego spacerowania po ulicach i robienia zakupów bez nieustannych spojrzeń ze strony ciekawskich? Przyczyn możemy się niekiedy domyślać, nigdy nie możemy ich być pewni. A oto kilka najbardziej spektakularnych i sławnych anonimów współczesnej kultury.
Czy Pynchon istnieje?
Zacznijmy od literatury, w przeszłości bowiem to właśnie pisarze najczęściej ukrywali się pod pseudonimami, unikali rozgłosu, zadowalając się popularnością własnych książek. Niekiedy czynili to w sposób bardzo efektowny, jak np. Romain Gary, który pod nazwiskiem Emil Ajar wydał jedną z najlepszych swoich powieści – wzruszające „Życie przed sobą”. Prawdziwe autorstwo wyszło na jaw dopiero po śmierci pisarza, pięć lat po opublikowaniu książki. Tajemniczą postacią był także zmarły przed rokiem francuski pisarz Julien Gracq, na co dzień – aż do emerytury – pracujący jako nauczyciel w liceum, konsekwentnie unikający udziału w życiu literackim, odmawiający zaszczytów i publicznego pokazywania się.
Postacią najbardziej intrygującą, tym bardziej że gdzieś tam nadal wiodącą spokojny żywot, jest Amerykanin Thomas Pynchon. Dość zgodnie uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy postmodernistycznych, autor skrzących się erudycją książek. Wydaje bardzo rzadko, w ciągu 45 lat ukazało się zaledwie sześć jego powieści, m.in. „49 idzie pod młotek”, „Tęcza grawitacji”, „Mason i Dixon” czy „Against the Day” (jeszcze nieprzetłumaczona na język polski). Pisarz ma wielu wiernych fanów wśród czytelników i krytyków. I można powiedzieć, że jest to wyłącznie zasługa tego, co pisze.
Konsekwentnie, skutecznie i w sposób ekstremalny strzeże swojej prywatności. Ostatnie publicznie dostępne zdjęcia Pynchona pochodzą z jego czasów studenckich i służby w marynarce wojennej, a więc sprzed niemal pół wieku! Na wyblakłych odbitkach spogląda w obiektyw chudy chłopak z odstającymi uszami oraz dużymi krzywymi zębami. I nic więcej!
W 1997 r., na krótko przed publikacją powieści „Mason i Dixon”, wytropili go dziennikarze CNN, którym zgodził się, wyjątkowo, udzielić wywiadu, pod warunkiem, że nie pokażą jego twarzy. Podobno pisarz, przez nikogo nie niepokojony, wiedzie spokojne życie na Manhattanie z żoną Melanie (równocześnie jego agentką) i synem Jacksonem. Robi zakupy w okolicznych sklepach, jeździ na weekendy za miasto. Z niesprawdzonych źródeł wynika, że dzień zaczyna ok. godz. 13 talerzem spaghetti i lekkim drinkiem, pracuje zaś do 3 nad ranem.
Owo maskowanie się pobudza wyobraźnię miłośników jego pisarstwa i dziennikarzy. Jakich to już nie wymyślano teorii! Że Pynchon i autor „Buszującego w zbożu” J.D. Salinger to ta sama osoba. Tym bardziej że ten drugi pisarz też konsekwentnie nie udzielał wywiadów. Że to pseudonim literacki, za którym kryje się grupa kilku autorów (rzeczywiście, swą wiedzą, zarówno z zakresu nauk ścisłych, jak i humanistycznych, mógłby obdzielić wiele osób). Co jakiś czas publikowane są zdjęcia, których autorzy przysięgają, że uwiecznili słynnego pisarza. Tymczasem wygląda na to, iż Pynchon po prostu ponad wszystko ceni święty spokój i uważa, że do promocji takiej literatury, jaką uprawia, niepotrzebne są spotkania z czytelnikami, telewizyjne wywiady i cały ten medialny zgiełk. I trudno nie przyznać mu racji.
Kapela bez twarzy
Estradowym odpowiednikiem Pynchona jest awangardowa kapela The Residents. Im także udaje się od ponad 40 lat skutecznie zacierać informacje o swej prawdziwej tożsamości. Pomimo wydanych 60 płyt, licznych tras koncertowych i milionów fanów, wprost dyszących, by zobaczyć ich prawdziwe twarze. A przecież niewątpliwie mają trudniej. Nie tylko dlatego, że pojawiają się na koncertach (na twarzach noszą wówczas maski w kształcie oka), ale i dlatego, że nacisk ze strony mediów, by się ujawnili, jest dużo większy. Muzycy kamuflują się naprawdę doskonale, a przy okazji mylą tropy i podsuwają fałszywe informacje. Stąd niewiele o nich wiadomo. Nawet skąd pochodzą. Oficjalna wersja brzmi, że z miasteczka Shreveport w Luizjanie, ale istnieją podobno poważne przesłanki, by sądzić, że z innej dziury na południu USA – Slidell.
By rozwiązać problem nieuchronnych w estradowym biznesie konferencji prasowych i kontaktów z mediami, muzycy powołali specjalną agencję Cryptic Corporations. Dziennikarze szybko wysnuli hipotezę, że tworzą ją sami artyści, zakładając, że autorami wszystkich utworów są Hardy Fox i Homer Flynn, a ten ostatni jest także wokalistą. Obaj zaprzeczają, a dowodów tej mistyfikacji brak. Ale tajemnica rodzi także plotki bardziej fantastyczne niż ta, że to drugie wcielenie psychodelicznej grupy Cromagnon.
Trudno powiedzieć coś wiarygodnego na temat motywacji owego upartego ukrywania się zespołu. Być może na początku było niezłym chwytem marketingowym. Później muzyka broniła się już sama, ale nawyk pozostał.
Nieco mniej restrykcyjny kamuflaż uprawia duet Daft Punk. Wiemy, jak się nazywają (Guy Manuel de Homem-Christo i Thomas Bangalter), a nawet jak wyglądają. Mimo to na koncertach, plakatach, okładkach płyt konsekwentnie zakładają kaski i maski. „Naszą muzykę znają miliony, nasze twarze – może kilka tysięcy osób – mówi Bangalter i dodaje: – Nie chcemy uczestniczyć w powszechnym systemie kreowania gwiazd, nie chcemy być rozpoznawalni na ulicy. Zazwyczaj nie wiesz, jak wygląda malarz, ale nie przeszkadza ci to znać i podziwiać jego obrazy. Z nami jest podobnie”.
Dziewczyny w maskach goryli
Ma rację muzyk z Daft Punk; plastycy rzadko wspierają swe dzieła własnymi biografiami i twarzami. Bardziej wynika to jednak z braku zainteresowania mediów aniżeli ze świadomego wyboru artystów. Choć kilka szczególnie spektakularnych przypadków anonimowości z premedytacją zasługuje we współczesnej sztuce na uwagę. Na świecie drogę do podszytego ideologią kamuflażu przecierała amerykańska grupa artystek, ukrywająca się pod nazwą Guerrilla Girls. Zorganizowały się w 1985 r. w spontanicznej reakcji na wystawę w nowojorskim Museum of Modern Art, gdy okazało się, że w ekspozycji znalazły się prace aż 169 mężczyzn i zaledwie 13 kobiet. Przedsięwzięcie ma więc wyraźnie feministyczny, antyseksistowski i antyrasistowski charakter. Kontestują mechanizmy rządzące rynkiem sztuki i politykę prowadzoną przez wielkie muzea i galerie. Wytykają, często w żartobliwej lub groteskowej formie, wszelkie przejawy dyskryminowania kobiet artystek.
Dziewczyny partyzantki zawsze występują w maskach goryli (podobno u zarania grupy jedna z nich pomyliła guerrilla z gorilla i postanowiono pójść tym tropem). Wydają książki i plakaty, organizują spotkania, dyskusje i akcje artystyczne. Działają pod pseudonimami (nazwiska znanych, zmarłych już kobiet, głównie malarek). Nie wiadomo, ile ich jest. Podobno pomiędzy 1985 a 2000 r. przez szeregi Girls przewinęło się 100 osób, ale od początku do dziś działają na pewno dwie. „O naszej działalności wiedzą niekiedy nasi rodzice, niekiedy mężowie i życiowi partnerzy, zawsze – nasi fryzjerzy” – mówi jedna z nich. Dziś działają w trzech odrębnych grupach.
Małpie maski to na początku był wyraz pewnej asekuracji. „Miałyśmy świadomość – mówi członkini grupy, ukrywająca się pod nietypowym, ale świadczącym o statusie weteranki, pseudonimem GG1 – że atakując najbardziej wpływowych ludzi świata sztuki z odkrytą przyłbicą, możemy pożegnać się z zawodową karierą. Ale też od początku pragnęłyśmy, by widz skupiał się na naszych działaniach i ich przesłaniu, a nie na naszym wyglądzie i osobowości”.
W odróżnieniu od Guerrilla Girls, brytyjski artysta Banksy działa samotnie. Nie przywdziewa też żadnych masek, bo nie musi. Swą tożsamość kryje pod osłoną nocy, chroni ją dzięki sprytowi i przebiegłości. Pole działań artysty to ulica. Jest, mówiąc swojsko, grafficiarzem, zaś bardziej uczenie – uprawia tzw. street-art. Tu anonimowość pozostaje czymś niejako z definicji naturalnym. Wszak gra polega na malowaniu po murach bez zgody ich właścicieli, przechytrzeniu policji i służb miejskich, oszukaniu tysięcy kamer, które monitorują publiczną przestrzeń. Od lat Banksy pozostaje nieuchwytny, choć na jego wizerunek polują dziesiątki fotoreporterów. Od czasu do czasu do prasy trafia jego domniemany portret, ale pewności nie ma.
Pozostają spekulacje. Podobno pochodzi spod Bristolu. Podobno ma 34 lata. Podobno zaczynał, jak większość grafficiarzy, od bazgrołów, by dojść do czegoś, co dziś zgodnie zalicza się do sztuki. I to nie byle jakiej. Jego prace osiągają na aukcjach po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset tysięcy funtów („Space Girl and Bird” sprzedano za 200 tys. funtów). Kolekcjonują go gwiazdy (Brad Pitt, Jude Law, Christina Aguillera), wystawiają znane galerie. Ma na koncie kilka albumów, a nawet specjalny przewodnik po Londynie z informacjami, gdzie na murach można zobaczyć jego prace.
Fenomen Banksy’ego, odróżniający go od tysięcy kolegów po sprayu, polega na kilku istotnych szczegółach. Po pierwsze – na brawurze. Artysta umieszczał swoje dzieła w miejscach, wydawałoby się, niedostępnych, kontrolowanych, powszechnie uczęszczanych. W londyńskim zoo wspiął się na klatkę pingwinów i dwumetrowymi literami wypisał: „Znudziły nam się ryby”. Imitującą naskalne rysunki pracę umieścił w salach pilnie strzeżonego British Museum. Naprzeciwko kamery monitorującej miasto znalazł się napis: „I na co się patrzysz?”.
Artysta ma sprawny warsztat (często stosuje tzw. trompe l’oeil, czyli malarstwo iluzoryczne), ale przede wszystkim przekazuje niebłahą treść. W większości prac Banksy’ego o coś chodzi, z reguły o to, by wytrącić sytych i możnych obywateli z dobrego samopoczucia. Czasami oscyluje wokół alterglobalizmu, czasami – mechanizmów rządzących mass mediami, krytyki konsumpcyjnego stylu życia, a czasami zwykłej codziennej obyczajowości. Kilka świetnych antywojennych graffiti wykonał na murze oddzielającym Izrael od Palestyny. Mimo poważnych treści, na ogół odwołuje się do humoru, groteski, paradoksu, żartu, a ludzie to uwielbiają.
Im dłużej pozostaje anonimowy, tym bardziej staje się sławny. Im mniej o nim wiadomo, tym większe ceny uzyskują jego prace. Aż ciekawość bierze, co by się stało, gdyby pojawił się kiedyś w świetle reflektorów i powiedział: To ja! Ale jego anonimowość staje się też coraz bardziej dwuznaczna. Bo choć zyskał sławę dzięki pracom antyrynkowym, jednoznacznie i ostro krytykującym konsumpcjonizm, wielkie korporacje, kapitalizm, to przecież sam stał się elementem globalnego rynku i – z pełną premedytacją – czerpie duże zyski z otaczającego go mitu romantycznego bojownika i artysty. Kpi z mediów, ale ma świadomość, że osiągnął sukces wyłącznie dzięki nim. Demonstruje swój anarchizm, ale nie protestuje, gdy włącza się go w międzynarodowy system art world. „Nie mogę uwierzyć, że wy, idioci, kupujecie to gówno” – napisał na swej internetowej stronie. Rzeczywiste zdziwienie czy kolejny marketingowy chwyt? Jako pierwszy wprowadził graffiti do świata wielkiej sztuki, ale czy zachował ideowe dziewictwo? Jest już słynny, ale czy wiarygodny? Czy kontestującej anonimowości nie zamienił na anonimowość będącą dobrze sprzedającym się towarem? „Ma wokół siebie grupę menedżerów – tłumaczył w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” gdański artysta Mariusz Waras – ktoś mu załatwia ścianę, na której maluje, ktoś inny sprzedaje jego sztukę. To już przemysł”.
W Polsce nie doczekaliśmy się wprawdzie własnego Banksy’ego, ale zyskujących rozgłos anonimowych twórców – i owszem. Pierwszy ukrywa się pod pseudonimem Peter Fuss, pochodzi najprawdopodobniej z Trójmiasta. Szerszej opinii publicznej dał się poznać po skandalu z zamknięciem jego wystawy w Koszalinie, na którą przygotował prowokacyjnie przewrotny plakat „Żydzi won z katolickiego kraju”. Oraz po wykonaniu parodii słynnej diamentowej czaszki Damiena Hirsta (zrobił ją ze szkiełek).
Krasnale kpią z wielkości
Większe szanse na medialną karierę wydają się mieć The Krasnals. Zaczęli przed niespełna rokiem, a już dyskutuje o nich całe środowisko. Według przecieków to kilka osób. Jedna maluje (pseud. Whielki Krasnal), inna odpowiada za stronę internetową, kolejna za teksty. Zaczęli od umieszczania w Internecie parodii obrazów Wilhelma Sasnala, a niektórzy przypuszczali nawet, że za tą akcją stoi sam artysta. Z czasem (cały czas stosując malarską konwencję Sasnala) zaczęli też podszczypywać innych twórców, kuratorów (Łukasz Gorczyca), a nawet postaci spoza środowiska (Maria Peszek, Sławomir Sierakowski).
Generalnie starają się obnażać mechanizmy rynkowe, kwestionować autorytety, kpić z uświęconych wielkości. Na swojej stronie internetowej, pytani o anonimowość, napisali: „Czy będziemy nazywać się Piotr Kowalski czy Grzegorz Sobczak, jakie to ma znaczenie? Nasza twórczość (wesoła) jest całkowicie odsłonięta, po co komu zaglądać w nasze oczy?”. I znowu powraca pytanie: strach to przed zidentyfikowaniem, zgrabny chwyt marketingowy czy po prostu zabawa w kotka i myszkę?
Opinie są podzielone. Jedni uważają, że za przedsięwzięciem stoi sfrustrowany brakiem sukcesów artysta, który na krytyce modnego Sasnala chce zyskać uznanie. Innym podoba się przedsięwzięcie. Chwalą szczególnie duże, a niekiedy dosadne poczucie humoru, bezkompromisowość ataków, przewrotność, ale i poziom artystyczny prac. Tym bardziej że Krasnalsi coraz częściej wychodzą poza Internet. Wiosną dokonali brawurowego wyczynu, proponując renomowanemu domowi aukcyjnemu Sotheby’s obraz w stylu Sasnala, lecz będący pastiszem jego pracy. I choć podpisali go uczciwie „Whielki Krasnal”, szacowna instytucja dała się nabrać, proponując przyjęcie pracy na licytację z ceną wywoławczą 70 tys. funtów! Później m.in. zawirusowali awangardowy festiwal sztuki w Berlinie, umieszczając po cichu na terenach wystawowych figurki świnki i krasnali, a ostatnio przekazali obraz na aukcję charytatywną Wielkiego Serca. Wśród wszystkich zgromadzonych prac (m.in. Magdaleny Abakanowicz, Marcina Maciejowskiego, Edwarda Dwurnika, Jerzego Nowosielskiego) osiągnął tam najwyższą cenę – 31 tys. zł! A więc może i nam narodził się Banksy?