W dniu premiery berlińskie kina wypełniła w większości młoda publiczność. Chciała przejść – jak napisała szwajcarska „Neue Zürcher Zeitung” – przez jedno z trzech wielkich pól minowych niemieckiej historii najnowszej. Pierwsze to odpowiedzialność Niemców za hitleryzm, drugie to uwikłanie enerdowców w stalinizm, a trzecie to źródła i przyczyny terroryzmu w powojennej niemieckiej demokracji. I jak na potwierdzenie tej tezy tuż przed „Kompleksem...” pokazywano zajawki dwóch nowych filmów: „Walkirii” Toma Cruise’a – o nieudanym zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 r., oraz „Anonimów” – o gwałtach żołnierzy radzieckich na Niemkach podczas ostatniej wojny. Czyżby była to sugestia, że terroryzm grupy Baader-Meinhof to bunt dzieci Hitlera przeciwko rodzicom nazistom? Nic podobnego. Twórcy „Kompleksu...” niczego nie wyjaśniają. W błyskawicznym skrócie opowiadają łańcuch wydarzeń z lat 1967–1977.
Film zaczyna się piosenką Janis Joplin „Boże, czy nie kupisz mi Mercedesa-Benza...” i sceną z 2 czerwca 1967 r. Na plaży nudystów wzięta dziennikarka Ulrike Meinhof z dwójką małych dzieci ogląda lukrowane zdjęcie cesarzowej Iranu. Wpada na pomysł jadowitego komentarza do wizyty szacha Iranu tego dnia w Berlinie Zachodnim. Za chwilę odczyta go na garden party w swej willi. Tyle że tę willę zaraz straci, bo porzuci męża, gdy go przyłapie in flagranti z jakąś nudystką.
Tego samego dnia w Berlinie, podczas brutalnej szarży na protestujących przeciwko wizycie szacha Iranu, jeden z policjantów strzałem w głowę zabija studenta. Równocześnie na południu Niemiec młoda dziewczyna, Gudrun Ensslin, z dzieckiem i narzeczonym, oburza się na swego ojca pastora za jego bierność wobec przemocy i niesprawiedliwości na świecie.