Debiut fabularny izraelskiego operatora filmowego Samuela Maoza „Liban” stał się sensacją minionego sezonu. Wygrał niespodziewanie w Wenecji – w jednym z trzech najbardziej prestiżowych festiwali w Europie. Potem jeszcze zdobywał wiele innych ważnych nagród, w tym Złotą Żabę na Camerimage. Arcydzieła spodziewać się jednak nie należy. Jest to odważny eksperyment ukazujący wojnę od strony czteroosobowej załogi czołgu, która w ciągu półtorej godziny seansu ani razu go nie opuszcza. Kamera wciśnięta do wnętrza gorącej, ostrzeliwanej, trzęsącej się kabiny przebywa non stop (z wyjątkiem króciutkiego prologu i epilogu) obok pocących się ze strachu, załatwiających fizjologiczne potrzeby, kompletnie zdezorientowanych żołnierzy, marzących tylko o tym, żeby wrócić do domu.
Świat został tu zatrzaśnięty, skurczony do przestrzeni, z której nie ma wyjścia. Świat zewnętrzny zobaczyć można jedynie poprzez wizjer celownika albo klapę włazu. Wrażenie jest niesamowite, a prawdziwy horror zaczyna się w momencie, gdy do środka zostaje wrzucony przerażony arabski jeniec, z którym nie potrafią się dogadać.
Niemniej gdzieś w połowie filmu budowana na ekstremalnych emocjach historia zaczyna jednak nużyć swoją teatralnością. Maoz (rocznik 1962) brał udział w pierwszej wojnie libańskiej w czerwcu 1982 r. i tym filmem stara się rozliczyć z traumą swoją i kolegów obarczających się winą za strzelanie do cywilów. Dramat ukazujący potworne wyrzuty sumienia i budzące grozę przeżycia nie ma jednak takiej czystości i siły wyrazu jak pamiętny „Walc z Bashirem”. Zapamiętuje się z niego głównie ryk silników i obłęd w oczach zapuszkowanej w tonach żelastwa czwórki bohaterów.