Buntownik z blokowiska
Recenzja filmu: "Made in Poland", reż. Przemysław Wojcieszek
Obudził się pewnego dnia i poczuł, że jest straszliwie zdenerwowany. Jak tłumaczy potem kumplowi z blokowiska: „Jestem wkurwiony, chcę walczyć. Nie czujesz tego? To wisi w powietrzu. Wkurwienie – to będzie AIDS XXI wieku...”. Jak każdy początkujący rewolucjonista Boguś wierzy, iż może porwać tłumy. „Wstawać, skurwysyny, wstawać. To rewolucja!”– krzyczy w stronę mieszkańców szarych blokowisk. Ktoś jednak radzi mu życzliwie, by zamknął mordę. Im bardziej pogrąża się w swym „wkurwieniu”, tym bardziej czuje się osamotniony. Próżno szuka wsparcia u swych dawnych autorytetów, z jednej strony księdza, z drugiej nauczyciela polskiego, miłośnika zaangażowanej poezji Władysława Broniewskiego. Teraz obaj są już tylko żałosnymi figurami. Nie mówiąc o matce, której jedyną i prawdziwą miłością życia pozostaje Krzysztof Krawczyk.
Przemysław Wojcieszek przeniósł na ekran swój dramat „Made in Poland”, który znalazł się w antologii najważniejszych sztuk powstałych w pierwszej dekadzie wieku. Jak buntownik z blokowiska wypada na ekranie? Wojcieszek zrobił skromny film czarno-biały, jednocześnie zaś ostry, dynamicznie zmontowany, przypominający wideoklipy. Obraz ma bić po oczach, atakować widza od pierwszej do ostatniej sceny, i to się niewątpliwie udało. Tylko właściwie w jakiej sprawie? Bohater, rewolucjonista amator, który w konwencji teatralnej był przekonujący, tutaj nie porywa, staje się karykaturą kontestatora, z kretyńskim napisem „Fuck off” na czole. Ale może to nie tylko jego wina, lecz czasów, w których bunt w dawnym rewolucyjnym stylu staje się parodią buntu? Tak czy inaczej, Wojcieszek, zarówno w teatrze jak i w kinie, pozostaje wierny sobie, wierząc, że sztuka ma widza poruszać czy nawet, mówiąc językiem Bogusia, „wkurwiać”.