W wystylizowanych na smutne komedie, dziwnych filmach Wesa Andersona („Rushmore”, „Genialny klan”, „Podwodne życie ze Stevenem Zissou”) bohaterowie wyglądają na głęboko zranionych, a jednocześnie są niesamowicie śmieszni. Przyczyną wydaje się nieodwzajemniona miłość. W istocie problem polega na wadliwym urządzeniu świata, który uniemożliwia spełnienie beznadziejnie ulokowanych uczuć. W „Kochankach z Księżyca”, siódmej fabule 43-letniego reżysera (dyplomowanego filozofa), młoda para nieprzytomnie zakochanych 12-latków pragnie rozpocząć dorosłe życie w oddalonej od cywilizacji kryjówce. Zbuntowane dzieci zachowują się jak dorośli, dojrzale i poważnie. Chłopiec pali fajkę, poluje oraz nigdy nie zapomina o kwiatach. Ona gotuje, robi porządki w namiocie, a w wolnych chwilach się dokształca, czytając ulubioną książkę o nastolatkach sprawiających trudności wychowawcze.
Anderson przedstawia ich przerysowany, groteskowy świat, jakby chodziło o parodię Romea i Julii w czasach hipisowskiej rewolty w stylu Felliniego (akcja toczy się w połowie lat 60. ubiegłego stulecia). Zamiast jednak grubej satyry film nieoczekiwanie wznosi się na poziom subtelnej, poetyckiej metafory. Staje w obronie fantazji, niewinności, naiwnych marzeń, które nigdy nie mają szans się zrealizować. Miesza reportaż z bajkową kreacją. Komponuje kadry jak w niemym kinie, starych komiksach albo upodabnia je do surrealistycznych obrazów Rene Magritte’a, bawiąc się nowofalową narracją. Błyskotliwy, najlepszy w dorobku Andersona film, wywołujący śmiech, łzy, wzruszenie i głęboki podziw.
Kochankowie z Księżyca, reż. Wes Anderson, prod. USA, 100 min