Tego uczucia muszą doświadczyć oboje bohaterowie filmu Sławomira Fabickiego: Maria i Tomek, małżonkowie spodziewający się właśnie dziecka. Kilka pierwszych scen filmu pozwala się domyślać, iż są naprawdę zakochani i z optymizmem patrzą w przyszłość. Ale już w prologu mamy zapowiedź późniejszego dramatu: podczas przyjęcia w ratuszu miasta, którego nazwa nie pada, prezydent ostentacyjnie adoruje Marię (w tej roli Julia Kijowska). Na razie wszystko daje się zbagatelizować, wkrótce jednak Tomek odkryje, że prezydent wysyła jego żonie maile, których treść nie pozostawia wątpliwości, jakie są jego zamiary. (Jeżeli fabuła przypomni komuś drukowany niegdyś w „Gazecie Wyborczej” reportaż o seksaferze w olsztyńskim ratuszu, to nie będzie to przypadkowa zbieżność). Potem zdarzy się coś, co małżeńską idyllę zmieni w piekło. Maria i Tomek nie byli przygotowani na tak traumatyczne przeżycie, oddalają się od siebie, po pewnym czasie próbują odzyskać to, co zostało utracone, ale z wątpliwościami – jak z tym wszystkim można dalej razem żyć? Czy miłość, jak w przedwojennej piosence, wszystko wybacza, a po pierwsze, kto komu ma wybaczyć i co naprawdę było winą… Nawet mające pozory happy endu zakończenie nie daje odpowiedzi na pytania, które będą dręczyć widza po wyjściu z kina.
Sławomir Fabicki, laureat Paszportu POLITYKI za debiut („Z odzysku”), po sześcioletniej przerwie zrobił swój drugi fabularny film. Lepszy od pierwszego, co, jak wiadomo, nie jest normą, wręcz przeciwnie, niewielu początkującym twórcom się udaje. Pech reżysera polega jedynie na tym, że w kinach jest wciąż inna „Miłość”, Austriaka Michaela Hanekego, za którą dostał ostatnio Oscara. Tę polską „Miłość” też trzeba zobaczyć.
Miłość, reż. Sławomir Fabicki, prod. Polska, 111 min