Trójkąt na barykadzie
Recenzja filmu: „Kobiety mojego życia”, reż. Arnaud Desplechin
Niejasny, niewiarygodny, trudny do potraktowania poważnie, bo pełen komplikujących się nieprzerwanie przez dwie godziny ludzkich zależności, i to komplikujących się w takim stopniu, że na ostatnim festiwalu w Cannes porównany został przez „Variety” z „The Room” Tommy’ego Wiseau – chyba najgorszym melodramatem w historii kina. Trójkąt miłosny w „Kobietach mojego życia” rysuje się tak: Sylvia (Charlotte Gainsbourg) opiekuje się niepełnosprawnym bratem albo kolejką górską wjeżdża do obserwatorium, gdzie pracuje jako astronomka. Z chłopakiem dręczonym koszmarnymi snami i trudami produkcji thrillera szpiegowskiego, reżyserem Ismaëlem (Mathieu Amalric) wyjeżdża latem nad morze. Na plaży podchodzi do niej Carlotta (Marion Cotillard), która jest zaginioną od 20 lat, uznaną sądownie za zmarłą, byłą żoną Ismaëla. Carlotta udziela wymijających wyjaśnień o zmarłym hinduskim mężu i jego byłej rodzinie, która wygoniła ją z pałacyku w Nowym Delhi. Wróciła do Francji, bo chce wrócić do Ismaëla. Między tym, co trywialne i nietrafione w relacji tej trójki, Desplechin dotyka jednak bólu serca po utraconych związkach, który z pewnością siebie i z zaskoczenia przekracza stawiane mu barykady.
Kobiety mojego życia (Les fantômes d’Ismaël), reż. Arnaud Desplechin, prod. Francja, 114 min