„Koty” są fenomenem. Inspirowany poezją T. S. Eliota musical Andrew Lloyda Webbera (autorem libretta jest Trevor Nunn) miał premierę blisko 40 lat temu i od tamtej pory wystawiany jest na scenach całego świata (był kilka lat temu w repertuarze warszawskiej Romy). Obsypany nagrodami spektakl nie schodził z afisza w Londynie przez ponad 20 lat, stając się jednym z największych komercyjnych sukcesów w dziejach gatunku. Historyk teatru Vagelis Siropoulos nazwał „Koty” pierwszym „megamusicalem” – przedstawieniem, które w pełni wykorzystuje możliwości sceny, zapewniając widzom wrażenia, jakich do tej pory w teatrze nie doświadczali.
Aż dziwne, że popularności „Kotów” Hollywood nie wykorzystało wcześniej, zwłaszcza że ekranizacje innych musicali Webbera odnosiły znaczące sukcesy – wystarczy wspomnieć „Jesus Christ Superstar” Normana Jewisona czy „Upiora w operze” Joela Schumachera. Co prawda w latach 90. trwały przymiarki do wersji animowanej – producentem miał być Steven Spielberg – ale jedyna filmowa wersja „Kotów” z 1998 r. to przygotowany na potrzeby telewizji zapis londyńskiego spektaklu. A jednak na pytanie, dlaczego tak długo trzeba było czekać na hollywoodzką ekranizację „Kotów”, jest przynajmniej parę dobrych odpowiedzi.
Czytaj także: „Mroczne materie”, czyli nowy Harry Potter?
Na scenie działa, w kinie już nie
Pierwszą z nich może być zamieszanie, jakie kilka miesięcy temu wywołała na Zachodzie premiera zwiastuna.