Jeśli ktoś sądzi, że na pytanie, kto wygrał zimną wojnę, jest tylko jedna odpowiedź: Ronald Reagan, po obejrzeniu komedii Mike’a Nicholsa „Wojna Charliego Wilsona” zmieni zdanie. Nie Gorbaczowa, nie Reagana, nie papieża nawet, ale nikomu nieznanego polityka z Teksasu Charliego Wilsona powinno się uważać za prawdziwego pogromcę sowieckiego imperium.
Na początku lat 80. ubiegłego stulecia kongresman Wilson (świetny Tom Hanks) przeżywał drugą młodość, pokrzepiając się alkoholem i zabawiając w klubach Las Vegas z króliczkami „Playboya”. Oprócz tego działał w amerykańskiej komisji obrony i czuł się patriotą. Rosyjska interwencja w Afganistanie niewiele go obchodziła, ale namówiony przez kochankę, skrajną antykomunistkę i jedną z najbogatszych kobiet w Teksasie (Julia Roberts), zobowiązał się pomóc walczącym mudżahedinom. Ze wspierającym go agentem CIA (Philip Seymour Hoffman) montuje coś w rodzaju tajnej koalicji pakistańsko-izraelsko-egipskiej. Zwiększa też fundusze na szkolenie i broń dla talibów ze skromnych 5 mln do ponad miliarda dolarów rocznie. Wydarzenia pokazane w filmie zostały szczegółowo udokumentowane w bestsellerowej książce George’a Crile’a, który przez 15 lat prowadził śledztwo dziennikarskie na temat przyczyn klęski Sowietów w Afganistanie.
Ta surrealistyczna wręcz opowieść, obnażająca kulisy dyplomatycznych szantaży i narastającej histerii antykomunistycznej została przeniesiona na ekran z dystansem i humorem, ale nie aż tak wielkim, by w nią nie uwierzyć. Zrealizowany lekką ręką film niesie też przestrogę. Trudno nie pamiętać, że spektakularne zwycięstwo Wilsona zamieniło się w następnej dekadzie w katastrofę w postaci narodzin islamskiego ekstremizmu.