Harlequinowy tytuł „Droga do szczęścia” oraz gwiazdorska obsada: Leonardo DiCaprio i Kate Winslet sugerują kolejną wersję „Titanica”. Nic z tych rzeczy. Dramatowi Sama Mendesa bliżej do Bergmana niż do gładkich, sentymentalnych love story. Tytuł jest zwodniczy, ironiczny, film mówi bowiem o wielkim rozczarowaniu, jakie niesie małżeńska stabilizacja, dzieci, praca, słowem o katastrofie i hipokryzji mieszczańskiego modelu. Aktorskie ikony kojarzące się z parą romantycznych kochanków są tu uosobieniem niespełnienia, frustracji, zamknięcia w nudnej codzienności.
Winslet gra nieutalentowaną aktorkę, która zamieniła swoje sny o artystycznej karierze i wielkich porywach namiętności na domek z ogródkiem, przyrządzanie posiłków oraz wypatrywanie przez okno powrotu męża. Amant DiCaprio wciela się w żałosnego, pozornie pnącego się w górę urzędniczynę, wykonującego ogłupiającą i bezsensowną pracę. W rzeczywistości rozpustnika i nudziarza. Ich jałowy związek ubarwiają małżeńskie kłótnie, zdrady oraz marzenie o wyrwaniu się z bagna pozorów i fałszywych ideałów. Planują wspólny wyjazd do Paryża: ona będzie tam pracować i ich utrzymywać, a on zajmie się rozmyślaniem nad sensem istnienia. Klimat rozczarowania obłudnym stylem życia dobrze odzwierciedla amerykańskie nastroje końca lat 50. Wtedy właśnie rozgrywa się akcja filmu Mendesa, jako żywo przypominającego adaptację jednej ze sztuk Tennessee Williamsa (w istocie jest to ekranizacja powieści Richarda Yatesa z 1961 r.).
Niestety, z dzisiejszej perspektywy szamotanina pary bohaterów, mimo nieuchronnej tragedii do jakiej prowadzi, wygląda cokolwiek naiwnie. Jesteśmy bogatsi o doświadczenie kontestacji, seksualnej wolności, rozpadu wartości rodzinnych i lekturę Houellebecqa. Szkoda, że reżyser nie wziął tego wszystkiego pod uwagę, uznając, że konformizm i życie w beznadziejnej pustce to także cecha naszych czasów.