Pomijając haniebną neutralność Szwajcarii i Szwecji, krajów bogatych i uzbrojonych po zęby, które na wojnie tylko zarobiły, bo tam przemysł zbrojeniowy wprost rozkwitał, trzeba pamiętać, że były miejsca, którym przyświecało hasło „dwa dni pracujemy dla aliantów, a pięć dla Hitlera”.
Islandia do 1944 r. była państwem w unii personalnej z Koroną Danii, czymś, co miało swojego premiera, rządziło się niby swoimi prawami, ale nie republiką ani całkowicie niezależnym państwem. Duński monarcha dalej pozostawał oficjalnym przywódcą zapomnianej wyspy na Oceanie Atlantyckim. W latach trzydziestych hitlerowscy naukowcy bardzo chętnie odwiedzali Islandię, była im niejako potrzebna do wspierania mitu o czystej rasie germańskiej. To właśnie Islandczycy posłużyli faszystom za przykład wspaniałej, homologicznej rasy, to ich w Berlinie stawiano za przykład społeczeństwa nieskażonego semickim ścierwem, słowiańskim ścierwem, innym ścierwem... To w Islandczykach niemieccy naukowcy dopatrywali się ratunku dla swoich idei. Był nawet tajny projekt inkorporacji wyspy do Rzeszy.
Niektórzy Islandczycy, ci bardziej zakompleksieni i nieczytający sag, połknęli bardzo szybko haczyk z przynętą, uwierzyli w swe czyste germańskie pochodzenie, we wsparcie wielkiego brata, który szykował się na wojnę i obiecywał nowy porządek, nowe wartości oraz szczególne miejsce w tym nowym porządku dla wybranego małego, wspaniałego narodu z północnej wyspy. Hitlerowcy wiedzieli, jak działać. Biedny potrzebuje pieniędzy, głodny chleba, zakompleksiony nowych ideologii. Wysłannicy Hitlera wpompowali trochę pieniędzy w islandzką gospodarkę, zbudowali przytułek dla najbiedniejszych w centrum Reykjaviku, karmili ubogich i pomagali w znalezieniu takich, którzy ze swastyką na ramieniu, dmąc w trąbki i waląc w bębenki, zakłócali spokój niedziel.