Przy czym nie chodzi mi wyłącznie o to, żeby dokądś dojechać, zwiedzić zamek czy katedrę, poleżeć na plaży, wspiąć się na jakiś pagór czy zejść w wąwóz. Otóż lubię oprócz tego sam proces podróżowania: niepewność i zamieszanie przed samym wyjazdem, pakowanie walizki (najchętniej na ostatnią chwilę), drogę na dworzec czy lotnisko, a potem podróż jako taką: długie godziny wyjęte z kalendarza, zawieszone pomiędzy „tu” a „tam”, pomiędzy bezpieczną codziennością w domu a kuszącym nieznanym portem przeznaczenia (bo port przeznaczenia, nawet jeśli jest Płockiem, który mniej lub bardziej znam, zawsze wymaga od oczu szerszego otwarcia powiek, a od mózgu większego skupienia niż dobrze znane ulice Warszawy).
W busiku do Płocka prawie komplet. Siedząca obok blondi jeszcze na parkingu wyciągnęła zestaw ostrych narzędzi, przypominających nieco przyrządy, którymi Dexter Morgan ćwiartuje swoje ofiary, i zabiera się za manicure. Najpierw lśniącym jak brzytwa dłutkiem wycina skórki. Nie bacząc na wyboje, na nagłe hamowania, prowadzi dłutko z pewnością Wita Stwosza; dojeżdżamy do Łomianek, a ona – ku mojemu zdziwieniu – nadal ma komplet palców.
Myślę o Emolinku – i o tym, jak kiedyś, wracając z Płocka, rozmawialiśmy z B. przez całą drogę, długo i węzłowato, aż nagle oboje zobaczyliśmy przez okno tablicę z nazwą tej miejscowości, i jak nagle rozmowa urwała się w pół słowa. Okazało się, że oboje, zupełnie niezależnie od siebie, uznaliśmy, że to genialna wprost nazwa do pierwszego wersu limeryku i tak nas to wciągnęło, że milczeliśmy aż do przeprawy w Zakroczymiu – a potem nastąpił klasyczny moment rozpoznania i ujawnienia, okrzyki „Emolinek wcale nie jest taki łatwy, jak mi się zdawało!