Badania terenowe przeprowadziłam z konieczności, próbując przerejestrować samochód. Do urzędu zgłosiłam się z zestawem dokumentów, pobrałam numerek i wyczekałam anonsu na elektronicznej tablicy. Idąc w stronę młodego pana za biurkiem, myślałam z ulgą, że w czasach, które wciąż mam w pamięci, zamiast numerków zalecało się używanie zestawu łokci, a urzędniczka, oddzielona od ludności szybą, dudniła przez nią domagając się niemożliwego, czyli kolejnych zaświadczeń i świstków.
Pan za biurkiem przywitał mnie milczeniem, więc wyłuszczyłam swoją sprawę.
– Trzeba było wypełnić wniosek – skarcił mnie na wstępie. Zabrałam się za wypełnianie wniosku przy nim. To pogłębiło milczenie, od którego zaczęły mi się trząść ręce, aż, gmerając wśród niezrozumiałych szeregów cyfr, oznaczających numer silnika i inne, nie wytrzymałam. – Czy mógłby mi pan pomóc znaleźć te parametry? – zapytałam. – Szybciej by poszło.
– Tu jest wszystko napisane – pan wrócił do milczenia i patrzenia, w którym doszukałam się pogardy i dezaprobaty.
Po kilku minutach stało się jasne, że brakuje mi kolejnego dokumentu. Przeszukałam w pamięci dom, ale nigdzie czegoś takiego nie znalazłam. – A co, jeśli w ogóle nie mam tego dokumentu? – zapytałam.
Pan uśmiechnął się z wyższością: – To będzie się pani wtedy martwić.
– Wolę wiedzieć teraz. Jeśli potrzebne będą inne dokumenty, mogłabym je od razu przywieźć z domu.
– Wypełni pani oświadczenie, że dokument został zgubiony. Pod odpowiedzialnością karną. O ile naprawdę pani zginął – oczy pana błysnęły podejrzliwością.