Najlepiej po prostu być bogatą Amerykanką, która może podróżować po świecie i rozwijać się duchowo. Tak przynajmniej wynika z ekranizacji bestsellera Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj”. Liz, główna bohaterka filmu, który 1 października wchodzi do kin (grana przez Julię Roberts), spędza cztery miesiące w Rzymie, potem ileś miesięcy w Indiach w klasztorze, a następnie sporo czasu u szamana w Indonezji. Ale jej rozwój duchowy służy tak naprawdę tylko jednemu celowi – znaleźć księcia z bajki. A ten w wersji kinowej ma twarz nie byle jaką, bo Javiera Bardema. Czy Liz mogło spotkać w życiu coś lepszego?
Film wiernie odtwarza, choć i bardzo upraszcza książkę, której w Stanach sprzedano ponad 6 mln egzemplarzy (w Polsce ponad dwieście tysięcy!). Gilbert opisała w niej własne przeżycia, bolesny rozwód, depresję i poszukiwania duchowe. „Ta książka stała się ikoną i znakiem rozpoznawczym nowoczesnych kobiet. Czytały ją w miejscach publicznych i nosiły ją ze sobą wszędzie” – mówiła autorka na konferencji prasowej po warszawskim pokazie filmu. Autorka opowiada, jak odnaleźć szczęście, będąc współczesną, wymagającą kobietą, która chce się realizować inaczej niż poprzez małżeństwo i macierzyństwo.
Pierwsza recepta, jaką daje Gilbert, brzmi: Jedz! Pozwól sobie odnaleźć przyjemność smaku. Udręczone dietami kobiety odetchnęły z ulgą. Liz jedzie jeść, oczywiście do Rzymu, uczy się tam języka i oddaje rozkoszom podniebienia. „Ale jak można jeść i nie tyć?” – padło zasadnicze pytanie na konferencji. Liz rzeczywiście tyje sporo. „Moje jedzenie bez ograniczeń trwało cztery miesiące, potem wróciłam do dbania o linię, bo przecież inaczej nowoczesna kobieta nie może”. Udręczone dietami kobiety mogą więc odetchnąć, byle na krótko.
Przebacz sobie i znajdź mistrza
Druga rada pochodzi ze współczesnych poradników psychologicznych i brzmi: Wybacz sobie! I to bezwarunkowo. Współczesna kobieta jest bowiem nie tylko udręczona dbaniem o linię, ale i przede wszystkim poczuciem winy, które narzuca jej otoczenie. Powinna przecież rodzić dzieci i gotować obiady, a nie szwendać się po świecie i klasztorach. Rzeczywiście, Gilbert trafia tu w czuły punkt wielu kobiet, które chciałyby się realizować (cokolwiek to znaczy), ale zostały tak wychowane, że muszą spełniać rozliczne obowiązki wobec innych. I tak się rodzi ich nieustające poczucie winy, że nie dość poświęcają się bliskim. „Najmądrzejszą radę, jaką usłyszałam w życiu, dała mi moja matka. Powiedziała, żebym wybaczyła sobie, nawet jeśli popełnię błąd w życiu” – mówiła goszcząca w Polsce Gilbert. W filmie autorzy postanowili ten przekaz wybaczenia sobie bardzo wzmocnić, tyle że widz nie do końca rozumie, jaka to straszliwa wina ciąży na bohaterce? Że się rozwiodła i nie była szczęśliwa?
Kolejny krok na drodze do szczęścia to poszukiwanie mistrza duchowego. Najciekawszą częścią książki jest opis pobytu w Indiach, a to dlatego, że Gilbert pokazuje, jak trudno współczesnej Amerykance dopasować się do reguł klasztornych, jaką męką są poranne modlitwy, jakie głupawe myśli ją rozpraszają. Jej guru, piękna kobieta, nie prowadzi jej za rękę. W ogóle nie ma jej w klasztorze, bo wyjechała właśnie do Stanów. Okazuje się, że także praktykowanie jogi jest niezwykle wymagające i nużące.
W filmie rzecz wydaje się o wiele, wiele prostsza. Zresztą cały rozwój duchowy przygotowuje do najważniejszego wtajemniczenia, czyli kolejnego mężczyzny. Kobieta ucieka od byłego męża, szuka mistrza, który powie jej, jak żyć (w tej roli występuje szaman z Bali), i na końcu wpada w objęcia innego mężczyzny, lepszego modelu niż były mąż, bo czułego i często roniącego łzy.
O biedne, biedne kobiety, możemy pokiwać głową wychodząc z kina – bez mężczyzny nigdy nie dowiedzą się, jak żyć! Książka, znowu inaczej niż film, skupia się na tym, jak się samemu ze sobą porozumieć. Gilbert wynalazła swój prywatny sposób: należy pisać do samej siebie kartki.
Miło poznać swojego boga
Bestseller Elizabeth Gilbert najwyraźniej trafia we współczesne potrzeby duchowe, które wykraczają poza usankcjonowaną religijność. Kiedy ktoś pyta Liz, w jakiego Boga wierzy, odpowiedź brzmi: we wspaniałego. Nie odnajduje się w żadnej religii ani tradycji. Pierwszą swoją z nim rozmowę zaczyna od: „Cześć, miło cię poznać”. Ma też wielką ochotę dodać: „Zawsze byłam fanką twojej twórczości”, ale się powstrzymuje.
Największą zaletą książki (niestety zupełnie zgubioną w filmie) jest humor i autoironia Gilbert. Bohaterka widzi oczami duszy siebie za kilka lat: szaloną ciotkę Liz, palącą papierosy mentolowe, owiniętą w hinduskie szmatki, ciągle mówiącą o znakach zodiaku i stawiającą tarota dzieciom z zerówki. Gilbert nie pretenduje do pozycji mistrza, który naucza, opowiada tylko o swoich poszukiwaniach. I chętnie podpiera się rozmaitymi poradnikami.
Jej nowa książka „I że cię nie opuszczę aż do śmierci”, chociaż wygląda jak ckliwy romans, jest w gruncie rzeczy streszczeniem rozmaitych poważnych rozpraw socjologiczno-antropologicznych na temat instytucji małżeństwa. „Kobiety nie mają czasu, więc przeczytałam je i opowiedziałam w przystępny sposób” – mówiła w Warszawie. Całość ma znowu formę pamiętnika, który dotyczy jej perypetii z przyszłym mężem (spotkanym na Bali), którego ni stąd, ni zowąd deportowano ze Stanów Zjednoczonych. Gilbert uznała, że współczesne kobiety chcą rozumieć, w co się pakują wychodząc za mąż, mają też ogromne wymagania wobec małżeństwa. Może nawet za duże? Warto więc je wesprzeć.
Jej druga książka jest już bardziej poradnikiem życiowym, pierwsza była raczej poradnikiem duchowym, choć pisanym z przymrużeniem oka.
Inne tego typu powieści na ogół pisane są całkiem serio z pozycji wtajemniczonego mistrza. Choć wszystkie podają nam popduchowość, poppsychologię i popinicjacje na tacy. Kiedyś podróże na Wschód i wtajemniczenia duchowe były elitarną wiedzą dostępną wybrańcom, dziś na każdym kroku możemy znaleźć łatwe newage’owe wtajemniczenia. Zamiast Junga, Eliadego, Hessego, mamy Paulo Coelho, Carlosa Castanedę i Erica-Emmanuela Schmitta. Wróżka ma osobną stację telewizyjną, a joga stała się elementem zdrowego życia człowieka Zachodu. Słynna Oprah Winfrey pod wpływem lektur zmieniła swój program z sensacyjnego na duchowy i prowadzi go pod hasłem „Zmień swoje życie na lepsze”. Wyznała też, że poszukuje „wewnętrznej harmonii i równowagi”, pragnie „otworzyć się na boską energię kosmosu i żyć zgodnie z jej wibracjami”. I ma masową widownię.
Duchowy zestaw z McDonalda
Wizyta na jednej ze stron internetowych fanów Paulo Coelho robi wielkie wrażenie, bo zawiera tysiące wpisów czytelników, którzy mówią jedno: te książki zmieniły moje życie. Na czym to polega? Książki Coelho mają niewiele wspólnego z literaturą. Zamiast opisów, bohaterów, świata przedstawionego, mamy tu zbiór złotych myśli i nieustającą perswazję. Rób tak a tak. Niemal każde zdanie jest poradą albo prawdą życiową: „Nikt nie może uciec przed głosem własnego serca”, „Droga miłości bywa czasem bardzo kręta, ponieważ droga ta wiedzie nas do nieba albo prowadzi prosto do piekieł”, „Życie to brutalna, zapierająca dech w piersiach zabawa – jak skakanie ze spadochronem albo niebezpieczna górska wspinaczka”.
Jak sobie więc z życiem radzić? Należy wejrzeć w swoją duszę i tam odnaleźć prawdę. Albo inaczej mówiąc, szukać skarbu, czyli Tajemnicy. Najważniejszy zaś przekaz jest taki, że jeśli się bardzo czegoś pragnie, to znaczy, że pragnienie to zostało zrodzone w duszy Wszechświata i się spełni. Że owa dusza musi istnieć, to pewnik niekwestionowalny w takiej literaturze.
„A kto by nie chciał, żeby mu nie powiedzieć, jak żyć? – mówił w wywiadzie terapeuta i pisarz Dawid Bieńkowski. – To są chyba takie współczesne baśniowe podróże, podczas których bohater przechodzi różne inicjacje, które go wewnętrznie odmieniają. Wszystko to może trochę kiczowate, za bardzo wprost się dokonuje, ale przecież tego też szukamy w literaturze. Doświadczeń, które nas zmienią. Taką zresztą funkcję pełnią prawdziwe baśnie (nie takie udawane jak u Coelho), czerpiące z uniwersalnych i bardzo starych doświadczeń i pragnień człowieka”.
Coelho tak naprawdę nie mówi nic nowego, a tylko powtarza stare recepty (Biblia, filozofia Wschodu), ale atrakcyjnie to podaje i przyprawia optymistycznym sosem duchowym. „Żyj pełnią życia” – mówi. Miłość jest najważniejsza, miej serce i patrzaj w serce – już to nie raz przecież słyszeliśmy. Prosty przekaz mistrza daje czytelnikowi wrażenie, że zostaje wtajemniczony, choć nie dowiaduje się więcej, niż wcześniej wiedział. Znajduje jednak potwierdzenie, że jest wrażliwy i czuje się zrozumiany. I co najważniejsze – szczęście nie wymaga wedle Coelho ani wyrzeczeń, ani skomplikowanych i żmudnych praktyk. Życie duchowe jest dostępne jak zestaw z McDonalda.
Sam Coelho je mięso, pije wino, nie odmawia sobie niczego. Na zdjęciu na jednym z wielu portali fanów siedzi na podwyższeniu, a u stóp ma kobietę, która patrzy w niego jak w obraz. „Nie musiała rozumieć sensu życia, wystarczyło spotkać Kogoś, kto go zna. A potem zasnąć w Jego ramionach jak dziecko, które wie, że ktoś silniejszy od niego chroni je przed wszelkim złem i niebezpieczeństwami”. Coelho nie tylko zna duszę kobiecą, ale wręcz sam, jak mówi, wewnątrz jest kobietą, czyli istotą wyższą połączoną z kosmosem. Nic dziwnego, że kobiety to uwielbiają.
Eric-Emmanuel Schmitt, autor wielu bestsellerów, przede wszystkim „Oskara i pani Róży” o umierającym na raka chłopcu, oburza się, kiedy porównuje się go z Paulo Coelho. Jest wszak doktorem filozofii i świetnie zna literaturę światową. Przyznaje jednak, że jego książki „pomagają ludziom żyć” i powinny być refundowane przez ministerstwo zdrowia. Schmitt jest też sprawnym opowiadaczem historii, który potrafi sterować nie tylko schematami literackimi, ale i emocjami czytelnika. Każdą swoją książkę faszeruje wieloma złotymi myślami, opowiada chętnie o przełomie duchowym, który przeżył i dzięki któremu pisze. Nie, on nie jest, jak mówi, zwykłym pisarzem, jest przekaźnikiem wyższych sił. W każdym razie wie więcej niż zwykli ludzie.
Polska recepta na szczęście
Roli literackiego nauczyciela duchowego raczej nie pełnią dziś kobiety. Owszem, Gilbert trafiła do kobiety guru, ale ona wcale nie chciała dawać jej łatwych rad i zostawiła ją samą. Piszące kobiety najczęściej opierają się, tak jak Gilbert, na swoich doświadczeniach (a nie na całej mądrości ludzkości) i na swoim przykładzie pokazują czytelniczkom, jak wyjść z impasu życiowego.
W polskiej literaturze kobiecej króluje powieść terapeutyczna, pokazująca, jak kobieta radzi sobie w trudnych warunkach. Królowymi gatunku są Małgorzata Kalicińska i Katarzyna Grochola. Mamy nawet naszą odmianę bohaterek i też – dlaczego nie – własną, polską receptę na szczęście.
Otóż u nas największe wzięcie mają jednak bohaterki nieco starsze niż Bridget
Jones czy Carrie Bradshaw, a nawet Elizabeth Gilbert, takie jak Judyta z „Nigdy w życiu!”. Gosia, bohaterka Kalicińskiej, jest jeszcze starsza i też zaczyna życie na nowo.
Polskie bohaterki odnajdują swoją siłę i mocno stają na nogach, nie tak jak ich koleżanki z Nowego Jorku, zagubione i rozedrgane. U Kalicińskiej podstawowy schemat romansowy „utrata mężczyzny – perypetie – odnalezienie księcia” komplikuje się, ale za to mamy nową jakość – azyl, dom na Mazurach, gdzie kultywuje się polskie tradycje, piecze domowy chleb na słoninie, lepi pierogi, smaży konfitury i gdzie kobiety po przejściach wreszcie czują się dobrze. W każdej z trzech części wiele miejsca zajmują opisy świąt, kolejności potraw, od śledzia i mrożonej wódki poczynając. Czytelnicy piszą z podziękowaniami, że mogli się przy tych książkach „ogrzać”.
Najlepszą zaś polską receptą na kłopoty osobiste i rozwód jest nie tyle podróż po świecie – to zostawmy Amerykankom – ile ucieczka z miasta i budowa domu. Wypróbowały tę receptę bohaterki Kalicińskiej i Grocholi. Polskie bohaterki wolą więc zakorzenienie i wartości rodzinne. Wtedy dopiero pojawi się ten wymarzony mężczyzna. Jedna i druga recepta zakłada jednak szybki ratunek, nie trzeba trwających latami terapii, pracy nad sobą, wystarczy często jedna decyzja o zmianie życia i kłopoty mijają. Jedna i druga recepta na szczęście zakłada też, że mamy pieniądze. A co, jeśli nie mamy? No cóż, wybacz sobie, to nie twoja wina.
Justyna Sobolewska