Tam gdzie austro-węgierskie wybrzeże urywało się nieopodal granic Serenissimy, Marii Teresie zamarzyła się jej własna Wenecja: potężny, wielokulturowy port z malowniczymi kanałami. A że austriacka cesarzowa wszystko robiła porządnie i planowo, to wydała edykty tolerancyjne i zniosła cła, co zachęciło do przybycia osadników (różnych wiar, ale jednej religii: kupieckiej), po czym poleciła wytyczyć kanały równo, jak od linijki (brzydziła się bowiem weneckim bałaganem). Wyszło jej miasto ni pies, ni wydra: ani włoskie, ani austriackie, ani górskie, ani morskie, za to zatrute jakimś podskórnym smutkiem, który bierze się nie wiadomo skąd – może z samej bliskości „Trieste” i „triste”, może od jakichś pleśni i bakcyli wodnych, a może z nieuleczalnej ambiwalencji – i który z roku na rok staje się coraz bardziej dojmujący.
Mógłbym pisać o smutku Caffe San Marco, o smutku ostatniego niezasypanego kanału (pozostałe kolejno ustępowały miejskiej zabudowie), o smutku pustej cerkwi i synagogi, o smutku Słoweńców w Trieście i Włochów w Capodistrii, ale o wszystkim tym pewnie czytaliście już Państwo u Magrisa. Resztki dawnej świetności, kruszące się stiuki, puste portowe magazyny? Było, było, było. A jednak znalazłem tam coś, o czym nie czytałem ani czego nie spotkałem w takiej liczbie w żadnym innym mieście: posępne muzea rodzinne.
Armatorzy są, jak wiadomo, zamożną grupą zawodową; razem z kupcami i właścicielami wielkich towarzystw ubezpieczeniowych (do dziś najpotężniejsze budynki należą do rozmaitych Assicurazioni) stworzyli oni w owej Pseudowenecji włosko-grecko-słoweńsko-żydowsko-austriacko-serbską-ijakątamjeszcze oligarchię – z właściwymi jej zwyczajami, zainteresowaniami i sposobem spędzania wolnego czasu.