Przepraszam, jeśli powyższe zdanie ma jakiekolwiek konotacje polityczne. Zresztą takie poprowadzenie fabuły przez Olgę Tokarczuk w książce „Prowadź swój pług przez kości umarłych” (i to jest dopiero tytuł wyzwanie dla wydawców!) dotyczyło czegoś zupełnie innego. Dotyczyło zemsty. A jak tylko napisze się takie słowo, to od razu przychodzi do głowy kolejne: sprawiedliwość. I tutaj można sobie o nim podyskutować w ciepłym fotelu, ale nikt mnie nie przekona, że na przykład niszczenie drewnianych ambon, z których strzela się do saren, jest złe. I niegrzeczne. I niesprawiedliwe, bo to własność cudza. Zwierzęta też wydają się cudzą własnością, którą amatorzy fikuśnych kapelusików z piórkiem traktują wyłącznie jako trofea. Tylko że poroże czy skóra to nie takie samo hobby jak znaczek pocztowy i stara pocztówka. Nawet ustrzelone zwierzęta nie są przedmiotami.
Myśliwi to gatunek ludzi wyjątkowo fałszywych. Wydaje im się, że w imię miłości do zwierząt i zaplanowanej selekcji mają moralne prawo skazywać je na śmierć. Posiadają nawet zbiór swoich etycznych zasad, swoje stowarzyszenia „ekologicznych myśliwych”, wierzących w dobro niesione kulą. Zabijają kłusownicy, my odstrzeliwujemy, a przy tym podziwiamy przyrodę. Mają panowie w zielonych drelichach swoich kapelanów, którzy obiecują im załatwić rozgrzeszenie. Mają swoje tradycje, które zwykle funkcjonują jako swoiste alibi. Bo to przecież spuścizna odstrzału z dziada i pradziada też. Jeśli ktokolwiek ma odwagę krytykować ich działalność, to jakby porywał się na krytykę Tradycji. A to się nigdy nikomu nie opłaca.
Ekologów i obrońców zwierząt traktują fani strzelania mniej więcej w ten sam sposób, w jaki traktowano w książce panią Duszejko: niegroźną wariatkę, której lepiej potakiwać i nie wdawać się w dyskusje o wyższości szczeniaczka nad człowiekiem. Ale oto nasz wioskowy głupek okazuje się konsekwentną i sprytną wojowniczką o harmonię na ziemi, o poszanowanie wszystkich istnień, nawet za cenę wykluczenia społecznego. Tak na marginesie, to wykluczenie jest mocno przereklamowane, w naszym kraju wystarczy odsunąć się trochę od szablonu i już dostaje się stygmat Innego, nie ma więc sensu się tego bać, bo się nie zna dnia ani godziny.
Duszejko funkcjonuje na obrzeżach ludzkiej tolerancji, gdzieś pomiędzy półeczką „nie rozumiem” a „odrzucam”. Na szczęście nie przeszkadza jej to wcale i dzielnie dąży do uratowania psów, lisów, dzików, jeleni i pozostałych okolicznych mieszkańców. Niestety, w walce o sprawiedliwość sama musi stać się myśliwą i zapolować na tych, którzy do tej pory wygrywali w tej grze. Zastawia sidła, wrzuca do rowu, unicestwia metodycznie i z premedytacją. Można sobie przypomnieć hasło „przemoc rodzi przemoc”, ale jak inaczej nauczyć oprawców szacunku dla zwierząt?
Pani Janina próbowała, listy i petycje słała, chadzała do urzędu, do policji i wszystkich świętych. I nic. Jak zabijali przed skargami, tak zabijali i po, może co najwyżej wzruszyli ramionami. Aż w końcu zirytowana Olga Tokarczuk zamieściła cytat, który brzmiał tak: „Tygrysy Gniewu mądrzejsze są niż konie Pouczeń” i się zaczęło. Duszejko przemówiła, pokazała całe swoje osobiste wkurzenie na zaistniałą sytuację i z detalami opisała, jak i za co zginęli myśliwi z jej wioski. Tu nie ma happy endu, ale jest bezsilność zamieniona na zdrowy Gniew. Niech Wam upolowany zając stanie w gardle.
W tej powieści musimy notorycznie konfrontować się ze słodką zemstą, która drzemie w każdym z nas, tak jak drzemie przemoc, chamstwo, mściwość i złośliwość. Podobnie jest w filmie Quentina Tarantino „Bękarty wojny”. Kiedy Aldo Raine, grany przez Brada Pitta, wycina coraz to piękniejsze swastyki na czołach faszystowskich oprawców, to czy i w nas nie budzi się chęć zemsty w najbardziej drastycznym stylu? Czy kobiety oglądające film nie utożsamiają się choćby trochę z Shosanną Dreyfus, kiedy ta maluje czerwone kreski na policzkach i wie, że jest już przygotowana do ostatecznego pomszczenia rodziców. Bądźmy ze sobą szczerzy w kwestiach zemsty. Ja sobie już dawno zrobiłam taki wewnętrzny coming out, że z chęcią zabiłabym Hitlera, zabijałabym go latami, w sposób którego wolałabym nie opisywać.
Kiedy dyskutuje się o wieloletnich procesach sądowych zbrodniarzy faszystowskich, mieszają się zwykle dwa porządki tego dyskursu: współczujący (zostawcie już tych dziadków, pozwólcie im umrzeć) z porządkiem sprawiedliwości właśnie. Rozumianej często w sposób ludyczny, a dobrze im tak, niech też pocierpią, „przyszła kryska na Matyska”. Jednak bardzo często przy okazji wyroków skazujących nie towarzyszy nam poczucie ulgi. Nie ma fajerwerków.
Duszejko też nie czuje po tym wszystkim zadowolenia. Przyznaje ze skruchą, że nie zna się na morderstwach i potem bolą ją kości, jest jej niedobrze. Postrzega siebie jako narzędzie, którym steruje zemsta zwierząt. Stąd niepełna satysfakcja – to trochę jej vendetta, a trochę realizowana w imieniu, na zlecenie, ku czci, za naszą i waszą wolność.
Ale właściwie od czego są wariaci, od czego są nieobliczalni i odsunięci na margines szaleńcy? Czy nie występują w naszym imieniu z tymi swoimi petycjami, listami protestacyjnymi pisanymi drżącą ręką? Wykonują za nas najbardziej niewdzięczną robotę: wystawiają się na pośmiewisko w imię walki o ważne sprawy: zepsute kaloryfery, źle parkujące samochody na osiedlu, uciążliwe hałasy. Domagamy się sprawiedliwości, mówią wariaci. Tupią nogą, wyginają się w łuki histeryczne, tracą zdrowie w kolejkach do urzędów. I, jak śpiewał punkowy Dezerter, „krzyczą nie cały dzień”. Jak Janina Duszejko. Ja tej pani w tym miejscu serdecznie dziękuję.
Sylwia Chutnik (ur. w 1979 r.), absolwentka Gender Studies, kulturoznawczyni, przewodniczka po Warszawie. Za debiutancką książkę „Kieszonkowy atlas kobiet” dostała w 2009 r. Paszport POLITYKI. Druga opublikowana jej powieść nosi tytuł „Dzidzia”, a obecnie przygotowuje do druku trzecią.