Jeśli ktoś takowe oczywiście zorganizuje. Cudowną własnością narzekania polskiego jest to, że na dwoje wróży: każda sytuacja jest zła, ale zła jest też jej odwrotność; na tym zasadza się nasz Płaczliwy Geniusz Narodowy. Ostatnią okazją do zaprezentowania go w całej glorii były grudniowe śniegi. Pół życia słyszę, że zimy dzisiejsze to nie to, co, panie dziejaszku, zimy dawne, teraz śniegu jak na lekarstwo, sanna żadna, dzieciom smutno, starcom nostalgicznie, aż cytują Villona i ślozy leją w herbatkę. Ale jak wreszcie trafiają nam się zimy z prawdziwego zdarzenia, mroźne, śnieżne, zaspiaste i zawiejne, to chór zawiedzionych lamentuje, że zima mrozi, nie dowozi, w zaspach tkwi i w ogóle za PRL było lepiej, bo junacy odśnieżali dzielnie, hu-ha! Słowem: tragedia.
Warto zatem powiedzieć o zamieci z prawdziwego zdarzenia. I o prawdziwej tragedii. Warszawę sparaliżowało ostatnio około 40 cm śniegu, parę zachodnich stanów – 30 cm (aż Barack Obama musiał odwołać wykład w Pensylwanii), natomiast w marcu 1888 r. na Nowy Jork i cztery najbliższe stany spadło go trzykrotnie więcej. Wielka Śnieżyca wywarła na nowojorczykach takie wrażenie, że – zamiast narzekać – 40 lat później powołali stowarzyszenie Blizzard Men of 1888 (w wolnym tłumaczeniu: Zawiejniacy z 1888), które gromadziło opowieści tych, którzy zawieję przeżyli (w obu, dodajmy, znaczeniach tego słowa).
Najwyższe zaspy sięgnęły 15 m, przykrywając całkiem pokaźne drzewa; pod ciężarem lodu i śniegu masowo padały słupy elektryczne i telefoniczne, a robotnicy odmawiali pracy w tak ciężkich warunkach – i słusznie, skoro w samym mieście Nowy Jork w wyniku zamieci straciło życie około dwustu osób, a dookoła drugie tyle.