Ani to wieś, ani miasto, bo nowoczesność nie jest w stanie udźwignąć pojęcia „miasteczka targowego”, jakim była ta moja „wieś gminna” przez pięćset lat, stąd kamieniczki i folwarczne zabudowania, stawy, pola i cysterskie dęby. Nie leży ani w Polsce, ani na Śląsku, bo Śląska już nie ma, a Polska jeszcze się tu nie zadomowiła. Nie leży to miejsce nawet w Europie ani nie leży poza Europą, wielkie nigdzie w środku umarłej cywilizacji, wyrastające z wnętrzności trupa pięćsetletnie dęby, obojętne wobec nowych domów z porothermu tak samo, jak obojętne względem stojących nieopodal seryjnych hitlerowskich domeczków z czerwonej cegły, z ogródkami; marzenie o robotniku związanym z ziemią przez uprawianie przydomowego poletka. Blut und Boden, naiwny, rustykalny sen o tym, że śląskiego człowieka fabryki, kopalni i huty, człowieka Totalnej Mobilizacji można uczynić niemieckim bauerem z romantycznych sielanek o tym, jak to na roli, między pługiem a mieczem bije serce niemczyzny.
A w nowych domach z katalogu z domami naiwny sen o klasie średniej świata Totalnej Demobilizacji, nie ma już robotników, są key accounci i sales repowie, bracia moi i siostry moje udręczone, jest rozpełzające się antymiasto, śląska dwumilionowa konurbacja połyka powoli barokowe kościółki Pilchowic i Stanicy i cysterskie dęby, połknie też średniowieczny klasztor w Rudach, połknie stawy i zdewastowane zabudowania folwarczne, połknie w końcu własny ogon, zadławi się i zdechnie.
Zakneblowana rozpacz w porannych samochodach toczących się ku antymiastu, ku tej rozpełzłej między średniowiecznymi ryneczkami i dziewiętnastowiecznymi hutami, multicentrycznej amebie.