Nowy wspaniały świat
Zimna wojna i awangarda lat pięćdziesiątych
„Wszystko zaczyna się od mistyki, kończy zaś na polityce” – napisał francuski poeta Charles Péguy w 1910 r. Morton Feldman, wielki indywidualista, który cenił Sibeliusa, użył tych słów jako epigramatu dla muzyki XX wieku. Feldman mówił o tym, jak wielkie idee tracą wielkość i wraz z upływem czasu stają się pożywką dla ideologów i pedantów walczących o władzę. „Niestety dla większości ludzi, którzy pragną tworzyć sztukę, idee stają się opium – mówił Morton – nikt nie może bezpiecznie być sobą”.
Stulecie zaczęło się mistyką rewolucji – na początku były współbrzmienia plączące myśli oraz rytmiczne trzęsienie ziemi Strawińskiego i Schönberga. Proces polityzacji muzyki zaczął się już w latach dwudziestych, gdy kompozytorzy starali się za wszelką cenę nadążyć za zmieniającą się modą i oskarżali się nawzajem o odchylenie konserwatywno-regresywne. W latach trzydziestych i czterdziestych cała tradycja romantyczna dostała się pod okupację państw totalitarnych. Prawdziwe piekło rozpętało się jednak dopiero po zakończeniu drugiej wojny światowej, gdy nastały lata zimnej wojny. Zaczęło się wówczas prawdziwe pandemonium rewolucji, kontrrewolucji, teorii, polemik, sojuszy i rozłamów. Język muzyki współczesnej tworzono na nowo niemal co roku. Szkoła dwunastotonowa ustąpiła „totalnemu serializmowi”, który musiał ulec muzyce przypadku, którą wyparła muzyka swobodnych brzmień, zastąpiona wkrótce przez neodadaizm, kolaże itd. Chaos informacyjny panujący w społeczeństwie późnokapitalistycznym – od najczystszych form hałasu po idealną ciszę, od kombinatorycznej teorii zbiorów po be-bop – wtargnął w dziedzinę muzyki.
Najznamienitszym rzecznikiem niezamiatania niczego pod dywan był Theodor Adorno, dawny uczeń Berga, przekleństwo Sibeliusa i muzyczny konsultant powieści "Doktor Faustus" Thomasa Manna.
Reklama