Nie ma rady, należy ćwiczyć coś. Gdzieś się za grube pieniądze zmęczyć, ale dzięki temu być szczupłym. W miejscach kultury fizycznej roi się od ludzi z brakiem wszystkiego niepożądanego (brzucha, ud, pośladków, włosów, kompleksów i żylaków). Miejsca te nie przypominają naturalnego dla introwertyków środowiska wyciszenia. Wszędzie huczy głośna muzyka i nie ma śladu filharmonii. Zamiast regałów z książkami – szafki na kluczyk, zamiast rachitycznych okularników – sapiące drechy. Szaleństwo! Ale co tam, myślę sobie, młoda jestem. Idę poćwiczyć, w końcu postmodernizm mówi o frywolnym mieszaniu światów, a ja nigdy inteligenckich aspiracji nie miałam. To się wyszczuplę bez obciachu. Poza tym pamiętam o Halinie Konopackiej, która nie tylko zdobywała medale na olimpiadach, ale publikowała również poezję. I to gdzie – w „Przeglądzie Sportowym”. I kto go redagował – Kazimierz Wierzyński!
Mając w pamięci wyżej wymienione fakty ruszyłam na zajęcia. Już w szatni poczułam, że to był błąd. Pospiesznie włożyłam krótkie spodenki i koszulkę, tak zgrabnie, aby nikt nie widział moich fałd na brzuchu. Gest wyćwiczony do perfekcji: jedną ręką zdejmujesz, a drugą zakładasz. Klasyka. Jeszcze tylko butelka wody, zdjęte bransoletki i kolczyki. Oddech. Dobra, idę, bez przesady, to tylko sala ćwiczeń, nic mi się nie stanie, sport to zdrowie, Konopacka czuwa.
Bach! – pierwszy szok i niedowierzanie. Smukłe dziewczęta stojące na środku, ich ciała przechodzą od podłogi do sufitu w linii prostej. Niezmącona cellulitem skóra obleka kości ludów pierwotnych i delikatnie lśni w blasku jarzeniówek.