Na ramionach połcie tłuszczu w zwiędłej skórze trzęsą się przy każdym kroku. Jest bardzo smutna i bardzo zmęczona. Za nią idzie opalony, ładny chłopiec w obcisłej koszulce, nie wiem, wnuk, może siostrzeniec. Idzie za nią i wstydzi się, tak jej się wstydzi, że aż spuszcza wzrok, zwalnia kroku, jakby mówił: ja wcale nie jestem z tą grubą panią.
Wstydzi się przed gośćmi z restauracji, ale przede wszystkim przed towarzyszącą mu wypindrzoną blondyneczką o aparycji rozwiązłej samiczki chomika. Panienka drobi na swoich szpileczkach groteskowym kroczkiem i o wstydzie nie ma u niej mowy. Wydaje mi się nie być zdolna do wstydu, bo wstydzić się można wtedy, kiedy jakoś rozumie się ponurą dynamikę relacji międzyludzkich. A ona przecież nie rozumie nic.
Mam ochotę wstać i potrząsnąć tym gnojkiem bez serca, wstyd mi za jego wstyd, ale oczywiście nagle zainteresowany jestem raczej jedzeniem na talerzu i bąbelkami w szklance z mineralną. I teraz też już się wstydzę: samego siebie. Odwracania wzroku. Wstydzę się, że źle pomyślałem o różowej dziewczynie, dlaczego źle o niej pomyślałem, czy dlatego, że była przyczyną wstydu tego chłopca? Cóż ona winna? Może się nie wstydziła, bo w tej zmęczonej, starej pani widziała człowieka, widziała przyrodzoną godność ludzką, której poza nią nie dostrzegł nikt i ja też nie dostrzegłem, bo przecież widziałem tylko brzydotę i starość i litowałem się nad nią?
Może różowe dziewczątko wiedziało, że nie ma się czego wstydzić?
Później, tego samego dnia, siadam w knajpce, przodem do Plant, mam piwo i słodkie, goździkowe papierosy i zlewam się z tłem jak wielki, melancholijny kameleon.