Bo też w przedwojennej Francji i powojennych Stanach portretował wszystkich: gwiazdy kina, artystów, pisarzy, naukowców, polityków. Monroe, Brando, Cocteau, Armstronga, Einsteina, Churchilla... Szczególna znajomość (a może przyjaźń, jeśli to w ogóle możliwe w tym przypadku) łączyła go z Dalim, który był jego muzem-natchniuzem; jedna z książek Halsmana to „Dali’s Mustache”, 30 surrealistycznych portretów artysty: Dali kąpiący się, z kwiatkami na wypomadowanych czubkach wąsów; w pozycji embrionalnej w wielkim jaju, wpatrujący się w nosorożca, unoszący się w powietrzu obok strugi wody, kotów, sztalugi.
Halsman został obwołany jednym z najważniejszych fotografów połowy XX w. Dekadę temu miał ogromną, wędrującą po całym świecie retrospektywną wystawę – jeśli wejdą Państwo na jej stronę, to w biogramie przeczytają tam Państwo – w dość skromnym zestawie faktów z życia fotografa – następujący fragment: „1928. Śmierć ojca podczas rodzinnych wakacji w austriackich Alpach”. Osobliwa wzmianka. Która nie dziwi, jeśli wiemy, że – o czym biogram nie wspomina – Halsman został skazany na 10 lat więzienia za zabójstwo ojca: zepchnięcie go ze ścieżki w wąwóz i zatłuczenie kamieniem.
Moje ulubione pismo, międzywojenny tabloid „Tajny Detektyw”, zajmujący się zazwyczaj tym, że chłop chłopa zaciukał w krzakach pod Równem, relacjonował i sprawę Halsmana – nic dziwnego, była to jedna z causes celebres epoki (zresztą wzbudza ona zainteresowanie po dziś dzień, najlepszy dowód, że niedawno Martin Pollack napisał o niej obszerną książkę „Ojcobójstwo”), obserwowana przez pół Europy.