I to nie tylko, że trzeba pracować i zarabiać, terminów dotrzymywać. Na przykład bycie współwłaścicielem nieruchomości – dziwna sprawa. Płaci się jakieś podatki od gruntu, które przychodzą na karteczce po dwóch latach, wyraźnie niezadowolone z powodu zaległości; wysuwają żądania, podatki owe. Nieoczekiwane, zdecydowanie. Albo zarząd. Nieruchomością trzeba zarządzać, kiedyś to robiły specjalne firmy, a od niedawna nasza kamienica musi zarządzać sama sobą, czyli lokatorzy muszą wyłonić zarząd. Na zebraniu. Zebranie lokatorskie to zresztą temat na osobny felieton, na felieton krwawy, bolesny, być może na odcinki rozpisany, pełen zaskakujących zwrotów akcji, rozpaczliwych pojedynków, tyrad niemających sobie równych od czasów Cycerona.
W naszej kamienicy mieszkają, zasadniczo, staruszki i geje. Reszta to rozmaite mniejszości. Zarząd objęły więc dwie grupy większościowe (działające z poszanowaniem praw mniejszości, oczywiście), a jak objęły, to postanowiły kamienicę wyremontować. I tu, proszę Państwa, zaczynają się schody. Czyli fachowcy.
To nie jest tak, że można sobie coś po prostu, ot tak, odnowić. Jakieś tynki skuć, położyć, jakieś malowanie zrobić, jakąś bramę obstalować. Gdzieżby. I furda, że się zgromadziło fundusze, że się ma promesę kredytową od banku, że się chce umowy podpisywać i wcielać w życie. Można sobie być zarządem legalnie wybranym, składać trzy podpisy na uchwale, umowę sygnować – nic z tego. Widmo PRL krąży bowiem po mieście stołecznym Warszawa i wciela się w wykonawców.
Podjęliśmy uchwałę. Zaczęliśmy szukać stolarza, który wykona porządną, drewnianą bramę – dotychczasowa to powojenny koszmar, metalowa krata, o której nasza sąsiadka, z zawodu pani adwokat, mawia, że kojarzy się jej tylko z jednym: z bramą aresztu w Białołęce.