Czytywałem, szanuję, jak szanuje się nobliwą ciotkę – i tyle. Wiele jest rzeczy wartościowych, którymi się nie zajmuję, albowiem życie jest bardzo krótkie, a na dodatek uważam, że wiele czasu należy marnotrawić na nieprowadzące donikąd głupstwa – koszmarna wydaje mi się perspektywa życia wypełnionego wyłącznie sprawami ważnymi.
Dlaczego więc przeczytałem „Rękę Flauberta”, skoro Flaubert niezbyt mnie interesuje?
Bo poznałem autorkę.
A raczej wcale nie poznałem, gdyż działo się to na spotkaniu zupełnie publicznym. Najpierw odczytany został fragment „Ręki…” i już wiedziałem, że książka jest interesująca i napisana językiem, który odpowiada mojej literackiej wrażliwości: szlachetnym, artystycznym, czułym na powolny rozpad form życia społecznego, rozkładających się, od kiedy tylko przekroczyliśmy barierę cywilizacji – bo wcześniej były trwałe. O tym był ten fragment i był to po prostu kawał dobrej literatury.
Czy to znaczy, że od razu pospieszyłbym tę książkę przeczytać? Nie wiem; pewnie wolałbym po raz kolejny poczytać Jüngera albo Máraiego. Nie lubię książek, których jeszcze nie czytałem; pierwsza lektura jest dla mnie zawsze podejrzana.
Potem jednak była rozmowa, a podczas takich rozmów pisarze zwykle wdzięczą się i kokietują publiczność, jakby byli akwizytorami własnej twórczości. Kabotyńsko nie śmią prosić o lekturę, a jeśli śmią, czynią to z niejakim zażenowaniem, jakby prosili o niełatwą przysługę. Zdają się na łaskawy osąd czytelnika. Pokornie uznają, że klient nasz pan – nie podobało się, to widać źle napisali.
Jakby nie byli artystami, lecz sprzedawcami u rzeźnika, i próbowali wybrednemu klientowi wcisnąć nieco zalatujący już schabowy z kością – no, pani kochana, jak octem przemyć, to wcale nie będzie czuć, no, złoty taniej dam.