Co innego P. – P. ma zgoła odmienne podejście, a nawet poleżenie do wanny. P. w wannie tłumaczy, w wannie czyta książki i w wannie ogląda filmy, o których potem w wannie pisze artykuły, blogowe notki i doktorat. Przez cały rok zatem, a zimą szczególnie często, słyszę zza mojego staromodnego i podejrzanie suchego biurka, jak za ścianą P., Marat naszych czasów, nie przerywając czytania lub pisania, odkręca lewą stopą kurek z gorącą wodą i w ten sposób przedłuża pracę o kolejny kwadrans.
Zwyczaje te częściowo przyjąłem, aczkolwiek wanną dysponuję, kiedy akurat nie pracuje w niej P., więc staram się ograniczać: tam zabieram ze sobą tylko prace najcięższe i najbardziej niewdzięczne. Jak choćby czytanie zestawów poetyckich, spływających na konkursy, w których mam, powiedzmy, honor i szczęście jurorować. Klnę dość rzadko, bluzganie nie leży w mojej naturze, ale czytania zestawów poetyckich najzwyczajniej nie da się znieść bez przekleństw. Ale jest praca bardziej frustrująca, niewdzięczniejsza jeszcze: korekta i redakcja.
Korekta i redakcja to najplugawsza, najohydniejsza część procesu powstawania książki, część, której odpowiednikami są: segregowanie śmieci na taśmie, praca hycla, ekshumowanie zwłok, amputowanie kończyn dotkniętych gangreną oraz ich spalanie w krematorium medycznym, słowem: zawody, które nie marzą się żadnemu dziesięciolatkowi, pytanemu o to, co chciałby robić w życiu. Przekleństwo „obyś cudze dzieci uczył!” jest niczym w porównaniu z „obyś cudze książki redagował”, ale przecież i autor przy okazji swoje odcierpi.
Oto, zarwawszy wiele nocy, straciwszy wiele okazji na przyjemniejsze spędzenie czasu, w końcu napisał lub przełożył książkę, sprawdził ją wielokrotnie, uładził, wygładził i w tej oczyszczonej, niepokalanej formie złożył w wydawnictwie.