W dyskusji udział wzięły dwie pisarki, dwoje krytyków literackich; były opary intelektualne, sznyt uniwersytecki, etos inteligencji. Aż tu podchodzi do mnie po panelu doktorantka polskiego pochodzenia, wychowana w Austrii, i mówi: Wie pani, co ostatnio usłyszałam? Że my, Polacy, jesteśmy zbyt biali, żeby być… Biali.
Powiedział jej to ktoś, kto nie miał pojęcia, że urodziła się w Polsce, że ma polskich rodziców. Wziął ją za „swoją”, zmyliła go akcentem i najwyraźniej wyglądem. Polacy mają taką jasną skórę – powiedział jej rozmówca z pewnym obrzydzeniem. – Nie taką normalnie białą, jak u mnie czy u pani, tylko taką dziwnie bladą... To jakaś inna rasa. Są zbyt bladzi, żeby być biali”.
Przypomniałam sobie wymianę esemesów z kolegą, któremu napisałam, że Belgowie nie zakazali sprzedawania tej części przygód Tintina, która dzieje się w Kongu. Sprawa wylądowała w sądzie, bo obraz Afrykańczyków, przedstawiony w komiksie kultowego belgijskiego autora George’a Remi, znanego jako Herge, jest krzywdzący dla Kongijczyków. Wydany po raz pierwszy w 1931 r. „Tintin w Kongo” ukazuje społeczeństwo skolonizowanego przez Belgię Konga w sposób paternalistyczny, coś jak nasz „Murzynek Bambo”. Tyle że polskie poczucie wyższości wobec mieszkańców Afryki w zasadzie ich ani ziębi, ani grzeje, bo gdzie Rzym, gdzie Krym. Jednak rasizm innych białych, kolonizatorów, zabił miliony.
Dlatego, kiedy kolega odpowiedział, że „Tintin w Kongo” powinien być wydawany, w Belgii również, bo to wielkie dzieło jest, nie było mi do śmiechu. Znajomi Afroeuropejczycy, którzy wychowywali się w Belgii czy Francji, opowiadali, jak trudno im było zbudować pozytywny obraz siebie i swojej rasy, gdy na lekcjach dowiadywali się, że historia jest wyłącznie historią białych – podboje, wynalazki, sztuka – wszystko, co dobre na świecie, pochodzi od białych. Czarni dali się jedynie skolonizować. O kulturze wielkiego kontynentu afrykańskiego w szkołach niedużej Europy niewiele się napomyka. Kongijski pisarz Alain Mabanckou, autor wydanej w Polsce powieści „African Psycho”, w książce „Black bazar” szydzi: „…tak między nami, czy ja przypominam czarnuchów z przygód »Tintina w Kongo«? Te wielkie czerwone usta (…) nie są prawdziwymi ustami Kongijczyków, chociaż w tamtym czasie pewne podręczniki do historii uczyły, że nie udało nam się jeszcze przejść z fazy małpy do fazy człowieka i że wciąż drapiemy się po plecach, używając do tego palców u nóg”.
Belgijskie szkoły i społeczeństwo bardzo się zmieniły od czasu pierwszego wydania „Tintina w Kongo” w 1931 r. W programie szkół laickich sporo miejsca zajmują dziś kwestie tolerancji, równości, nie tylko rasowej, ale i płciowej (mówi się o osiągnięciach kobiet – czyli jednak znalazły się konkrety – a w mojej szkole panowała na ten temat kompletna cisza). Być może świadomość rasowa jest tu już tak wysoka, że „Tintin w Kongo” więcej szkód nie narobi. Biały kilkulatek czytający komiks będzie wiedział, że dziwaczne postaci czarnych u Hergego nie mają wiele wspólnego z jego kolegami afrykańskiego pochodzenia.
Z wymiany esemesowej z kolegą na temat słuszności/niesłuszności wydawania w Belgii „Tintina w Kongo” wyszła nam w końcu dość wtórna dyskusja na temat tego, czy cenzura ma sens, upstrzona nazwiskami autorów piszących dla reżimów, ale przecież znakomitych artystów. W końcu dla dobra znajomości zaproponowałam kompromis: wydawać taki komiks można, jednak najlepiej ze wstępem, że mamy do czynienia z tworem wyobraźni ukazującym mentalność tamtej epoki. Bo, o ile quasi-akademickie roztrząsanie to nie moja bajka, zupełnie mnie to nie interesuje, o tyle przemawia do mnie silnie wizja bycia wychowywanym na nieswoich wzorach kulturowych, wizja młodego człowieka, który w szkole o „swoich” dowiaduje się niewiele, i to w złym kontekście. Co nie znaczy, że przesada w drugą stronę dobrze robi, vide wychowani na rozbuchanych wzorach bogoojczyźnianych.
Ale dlaczego o rasizmie, skoro zaczęłam o nas, Polakach? Bo kiedy usłyszałam, że jesteśmy zbyt biali, by być Biali, wyobraziłam sobie „Tintina w Polsce”. Na pewno rzecz cieszyłaby się dużą popularnością. Bohater komiksu, sympatyczny mądrala z blond loczkiem, zwizytowałby nasz kraj, gdzie żyją ludzie o innym od normalnego kolorze skóry i pokazałby nam parę cywilizowanych sztuczek. Jego sprytny biały piesek nauczyłby nasze burki, jak kulturalnie sikać. W europejskich szkołach o Polsce by się napomykało wyłącznie w kontekście zburzenia muru berlińskiego.
„Tintin w Polsce”, narysowany przez niepolskiego Mleczkę czy Raczkowskiego, stałby się hitem. Artysta podjąłby kwestię łabędzi, które zjadamy, telewizorów, o które bijemy się w wielokilometrowych kolejkach, psiej karmy, która jest naszym narodowym przysmakiem. Miliony egzemplarzy sprzedałyby się w Polsce i za granicą. Dzieło jest dziełem i nawet jeśli niesie przekaz obrażający część ludzkości, powinno zostać na wieczną pamiątkę, choćby po to, żeby móc z nim polemizować.
Wyobraziłam sobie moją, jako polskiej białej pisarki, parafrazę cytatu z powieści Alaina Mabanckou: „…tak między nami, czy ja przypominam białych z przygód »Tintina w Polsce«? Te upiornie blade twarze (…) nie są przecież twarzami prawdziwych Polaków, chociaż w tamtym czasie mawiało się, że nie przeszliśmy jeszcze transformacji od płowoblond małpy do Europejczyka i że wciąż na śniadanie pijemy butelkę wódki, zagryzając zepsutym ogórkiem”.
Grażyna Plebanek, powieściopisarka, autorka opowiadań, dziennikarka. Pytana, czy pisze o sobie, odpowiada, że nie, bo: nie jest mężczyzną („Nielegalne związki”), wiejską młodocianą filozofką („Przystupa”), czterema zbuntowanymi dziewczynami („Dziewczyny z Portofino”), godzącą role życiowe Nadkobietą („Pudełko ze szpilkami”). Nałogowo podróżuje. Warszawianka, na pięć lat przeniosła się do Sztokholmu, obecnie mieszka w Brukseli.