Tydzień wcześniej w miasteczku pod Warszawą szedłem wzdłuż ulicy za dwoma umięśnionymi, wytatuowanymi facetami. Pluli na chodnik i przeklinali. Robiło się już ciemno i raczej nie czułbym się pewnie, gdyby nie to, że obaj prowadzili wózki z niemowlętami. Słyszałem ich głośną rozmowę.
– Mój, k…, tak skrzypiał, że wstyd się na mieście pokazać.
– I co zrobiłeś?
– Dałem między kółka WD 40 i chodzi jak nowy.
W pewnym momencie zatrzymali się przy pasach, a ja razem z nimi. Na mrugającym zielonym świetle biegła kobieta z wózkiem. Kiedy już była prawie po naszej stronie ulicy, zrobiło się czerwone i pojawił się samochód. To ją musiało zestresować, bo nie mogła przednimi kółeczkami wjechać na krawężnik. Nerwowo popychała wózek. A w końcu tak mocno pchnęła, że nie utrzymała go – przechylił się na bok i upadł.
Wyższy z facetów natychmiast ukląkł i wziął śpiące dziecko na swoje umięśnione, wytatuowane ręce. Drugi podniósł wózek i postawił na chodniku. We dwóch ułożyli delikatnie dziecko w środku i opatulili kocykiem. Nawet się nie obudziło. Tylko kobieta była roztrzęsiona.
Bez słowa przyjęli podziękowania i ruszyli dalej ze swoimi wózkami, a ja za nimi. Po kilku krokach obrócili się za kobietą, spojrzeli na siebie i obaj westchnęli:
– Te matki…
A potem jeszcze pokręcili głowami i splunęli na chodnik.
Wtedy zrozumiałem, że coś się zmieniło. Takim tonem – lekceważenia i pogardy dla wrodzonego braku umiejętności – mówiło się kiedyś o kobietach kierujących nie wózkami, ale samochodami.