Zmienia skórę, optykę i poglądy, zwłaszcza te dotyczące swojej osoby. Jest względny jak pogoda, zależny od punktu siedzenia przy kawiarnianych stolikach Krakowa, Meksyku, Paryża, Nicei. Dostrzega z całą ostrością kapryśną naturę własnych sądów i wyborów. W dziennikach oscyluje między mitomaństwem a rozpaczą, między ortodoksyjnym przywiązaniem do pierwszej osoby liczby pojedynczej a mówieniem o uniwersalnych mechanizmach rządzących zachowaniami społecznymi. Bezwzględna data śmierci pisarza mogłaby spokojnie znaleźć się w którymś z jego diarystycznych zapisów jako próbka czarnego humoru, luksusowy żart, na jaki można sobie pozwolić w doborowym towarzystwie samego siebie.
Tymczasem nie możemy już spodziewać się żadnych zapisów. Oczywiście poza publikacją spuścizny, co wcześniej zapowiadano. W wieku 83 lat Mrożek odszedł, przebóstwił się ostatecznie i nieodwołalnie. Ten nauczyciel czytania życia ze zrozumieniem jego absurdalnego charakteru był w polskiej kulturze okazem bezwzględnie jedynym. Jego decyzja upublicznienia opasłych dzienników nic z tej jedyności mu nie odebrała. Za życia Mrożek zdecydował się na gest ostentacyjnie ryzykowny z punktu widzenia klasyka powojennej literatury polskiej. Oto wpuścił nas do zdecydowanie brudnej kuchni, byśmy oddychali wyziewami z garów, w których pichcił co smaczniejsze kąski pełnokrwistej literatury.
Kolejno publikowane tomy dzienników wzbudzały, co oczywiste, skrajne emocje wśród krytyków. Słychać było tak zachwyty, jak i głosy znużenia. Być może te drugie mówią nam dziś więcej o sile pisarstwa Mrożka. Z nudy, z egzystencjalnego wyjałowienia uczynił on wszak paliwo, którym napędzał własną twórczość.