Książki nie ludzie, nie mają swoich kombatanckich stowarzyszeń, które by się o nie upomniały.
Ale kiedy w ciągłym sporze o powstanie powraca jak refren słowo „rzeź”, trzeba przypomnieć, że również rzeź książek. Nie mówię nawet o tych najcenniejszych zbiorach, jak trzy biblioteki ordynackie: Krasińskich, Zamoyskich, Przeździeckich, których nawet drobne szczątki, cudownie ocalone ostańce, stanowią dziś perły zbiorów państwowych. Mówię o bibliotekach prywatnych, o tym, co stało na półkach w szacownych gabinetach lekarskich na Hożej, w pokojach pensjonarek na Wilczej, na wąskich półeczkach gimnazjalistów na Czerniakowie.
W 1946 r. „Tygodnik Warszawski” rozpisał ankietę na temat prywatnych strat kulturalnych na terenie Polski; jak się łatwo domyślić, wiele z nadesłanych odpowiedzi dotyczyło właśnie Warszawy i zbiorów tam zniszczonych lub rozgrabionych. Natknąłem się kiedyś na nie w „Walce o dobra kultury” i kiedy z 10 lat później czytam je ponownie, brzmią równie rozpaczliwie. Bo jest to lament właśnie: lament bibliofilów, naukowców, artystów.
Filozof Bolesław Gawecki zaczyna prosto pięknie: „Miałem zatem i straciłem sporą bibliotekę”, co brzmi jak „Miałam farmę w Afryce u stóp góry Ngong” Karen Blixen. I dalej: „Drugą, bo pierwszą Niemcy zdążyli mi spalić już trzydzieści lat wcześniej (…). Zacząłem natychmiast od początku; krzywa pozycji inwentarza nowej biblioteki szła szybko w górę”. Tu wywód pęka, łamie się głos: „Żyłkę kolekcjonerską, posiadaną od dzieciństwa, wypruło ze mnie Powstanie.