Bauman, owszem, powinien budzić kontrowersje, powinien nawet powodować zamieszki uliczne, ale wyłącznie z powodu bezwzględności swoich rozpoznań co do dzisiejszego świata i dzisiejszego człowieka. Rewolucyjność nie leży u niego na wierzchu, trzeba się wczytać. Owszem, można po lekturze Baumana nie spać po nocach, budzić się zlany potem, można z przerażeniem patrzyć na świat. Od biedy można nawet przez pomyłkę położyć książkę Profesora na półce w bibliotece innej niż socjologia: życie dzikich zwierząt, horror, kryminał, medycyna naturalna, religia, sekty. Ale wyciągać komuś jego przeszłość, jakakolwiek by ona była, po tylu latach, po tak zawikłanej biografii, po śmierci ukochanej żony i po tym wszystkim, co starym środkowoeuropejskim intelektualistom fundował wiek XX, na którym tak dobrze się znali? A co mnie to obchodzi? Przecież nawet najgorsze zbrodnie ulegają przedawnieniu po 25 latach! A jakie zbrodnie może mieć na sumieniu Pan Profesor?
Pan Profesor Zygmunt Bauman objawił mi się po raz pierwszy (i od razu niejako w całości) w 1993 r., kiedy to natrafiłem w miesięczniku „Odra” na jego artykuł o śmierci, który był rodzajem skrótu tez zamieszczonych w późniejszej książce „Śmierć i nieśmiertelność. O wielości strategii życia” (PWN 1998). Można powiedzieć, że ta lektura miała siłę rażenia po raz pierwszy usłyszanego kultowego zespołu rockowego czy innych tego kalibru doznań inicjacyjnych.
Tekst dotyczył śmierci w cywilizacji przednowoczesnej, nowoczesnej i ponowoczesnej (dziś Bauman powiedziałby: „w płynnej nowoczesności”). Sam w sobie mógł być uznany za po prostu bardzo dobry tekst z zakresu historii kultury, ale było w nim coś takiego, co zaczepiało go o moją biografię.