Wyczytałem gdzieś, że w najlepszym momencie oglądalność „Kwartetu literackiego”, programu telewizyjnego z jego udziałem, sięgała miliona dusz niemieckich. Ale nie tylko niemieckich. Kiedy Ranicki zechciał poświęcić parę słów kąśliwego komentarza polskiej prozie, reprezentowanej przez naonczas młodych autorów, jak Olga Tokarczuk czy Andrzej Stasiuk, polskie media o tym doniosły. Nic to, że krytyk raczej odesłał na księżyc nową polską prozę. „Nieważne jak, ważne, że z nazwiskiem” – podług tej zasady postąpił. Być może tak się polskiej prozie Ranicki przysłużył. Myślę, że co do Stasiuka i Tokarczuk pomylił się na całej linii. Ale faktycznie był okazem niezwykłej widzialności, słyszalności i poważania. Kapitalne retoryczne umiejętności oraz silne przekonanie o swojej nieomylności uczyniły z niego gwiazdę telewizji. Pewności sądu i celności argumentacji powinni się od Ranickiego uczyć wszyscy, formatowani na jedno kopyto, jurorzy telewizyjnych konkursików. Sęk w tym, że materia, w jakiej Ranicki rzeźbił swoje stylistyczne i retoryczne figury, to literatura, a raczej nikt się nią po tej stronie Odry specjalnie nie rajcuje. Nawet jeżeli polska proza w głębi serca kojarzyła się Ranickiemu z tekstem dla patałachów, to jednak poświęcił jej swój czas. A to dużo.
Ten człowiek faktycznie dzielił i rządził, zwłaszcza w okresie medialno-telewizyjnej ofensywy lat 90. Torował drogę na pomniki swoim pupilom i z równą pasją z tych pomników strącał tych, których arbitralnie uznawał za grafomanów. Nie chodzi o to, czy komuś wyrządzał krzywdę. Historia literatury jest zwłaszcza historią krzywd i przemilczeń.