Zazwyczaj jestem w nastroju pozytywistycznym i zaczynam od planu pracy. Na kartce papieru notuję dokładnie to, co mam napisać: felieton, artykuł, fragment książki. Czasami praca polega na ponownym przejrzeniu tekstu, delikatnym podrasowaniu lub gruntownej korekcie. Wtedy zwykle zaczynam właśnie od takiej kosmetycznej roboty. Nazywam ją wypełnianiem.
Chodzi o to, że każdy tekst ma swój szkielet. To jak w szkole: wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Jest tytuł, gdzieś tam w oddali czai się puenta. W środku jest klatka piersiowa, serce całej opowieści. To ono jest najważniejsze. Oczywiście, są wyznawcy pierwszego zdania, są kolekcjonerzy celnych podsumowań, ale dla mnie najważniejszy jest środek. Jeśli on zawodzi, to nawet najbardziej błyskotliwy bon mot tego nie uratuje. Środek tekstu nazywam mięsem.
Czasami tekst piszę po bożemu: od początku do końca. Są sytuacje, kiedy treść płynie z mojej głowy i nie potrzebuję notatek lub podpowiedzi (w postaci na przykład innych książek, filmów, muzyki, zdjęć czy obrazów). Wtedy jest najlepiej: tylko ja i moja głowa. Nazywam to płynącym tekstem. Potrafię wyczuć w czasie czytania, czy ktoś pisał płynnie, czy kuśtykał w stronę końca. Niestety, takie sytuacje „objawienia” zdarzają się niezbyt często i są raczej wynikiem wzburzenia, olśnienia lub przenoszenia historii w sobie. Moment siadania do tego typu pracy nazywam pęknięciem lub ulaniem.
Zwykle jednak tekst sączy się niespiesznie i ratuję się różnymi dopalaczami, o których napisałam wcześniej. Nie notuję wtedy, pozwalam zapomnieć lub zaczepić się jednemu pomysłowi gdzieś w głowie. Na zapas, na później, na wieczne nieprzypomnienie. Taki zabieg nazywam odpuszczeniem.
Tekst żmudny powstaje w bólach, w których środkami znieczulającymi jest jedzenie, sprzątanie w szafie lub kompulsywne sprawdzanie maili.