„Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka (…) z nogami popuchniętymi, sapiąca, gdy po stopniach wchodzi – a przecież wchodziłam po stopniach coraz wyżej i wyżej, przez Poznań, przez Paryż, aż do samego Rzymu, a dalej do królestwa czynienia cudów i prorokowania, jakby mi aniołowie pod stopy kolejne stopnie kładli ze złota i kryształu” – tak swoją historię w skrócie opowiada w powieści Jacka Dehnela Irena Wińczowa. Oszustka, która podawała się za matkę Makrynę, męczennicę. Uwierzył jej sam papież i Wielka Emigracja, na czele z Mickiewiczem, który dla niej wyparł się Towiańskiego i powrócił na łono Kościoła. Stała się postacią legendą, uosobieniem romantycznego mitu Polski jako męczennicy gnębionej przez Rosjan. Przedstawiała się bowiem jako przełożona klasztoru grekokatolickiego. Opowiadała, jak była z siostrami torturowana i więziona przez Rosjan, bo odmówiły przejścia na prawosławie. Rzeczywiście była bita, ale przez swojego męża, rosyjskiego oficera Wińcza, a historię sióstr usłyszała, kiedy w Mińsku razem z zakonnicami wydawała biednym posiłki.
Jak udało się tej prostej kobiecie zajść tak wysoko? Jak mogła wszystkich omamić? Makryna, którą Dehnel stworzył w powieści, żadnych sił nadprzyrodzonych nie posiada, za to jest showmenką, która potrafi kierować emocjami publiczności – jej opowieść to męczeńskie show, z którego nikt nie wychodził z suchymi oczami. Publiczność darła jej zakonny welon, były łzy, krzyki i omdlenia, sama Makryna za każdym razem się wzruszała swoimi cierpieniami. Dehnel przekonująco pokazuje siłę jej opowieści, charyzmę i spryt, wydobywa komizm, sprawia też, że początkowo czytelnik wpada w sieć i nie wie, która opowieść jest prawdziwa. Czasem brakuje może spojrzenia z zewnątrz, niejednoznaczności, choć dzięki temu portretowi rzeczywiście można zrozumieć fenomen wielkiej oszustki.
Jacek Dehnel, Matka Makryna, WAB, Warszawa 2014, s. 399