Po entuzjastycznie przyjętych „Poniedziałkowych dzieciach” w świeży sposób opisujących nowojorską bohemę lat 70. i nieudanym tomiku opowiadań „Obłokobujanie” polski czytelnik dostaje wydaną przed rokiem w Stanach Zjednoczonych powieść „Pociąg linii M”. Nowa propozycja od Patti Smith to rodzaj pamiętnika z elementami autokreacji. Do tego zostaliśmy przyzwyczajeni – literackie próby amerykańskiej piosenkarki od zawsze eksponowały wątki osobiste. Jednak w jej kolejnej publikacji dominuje męczące wrażenie powtórki.
Mimo prób przepracowania przez Smith smutku po tragicznych wydarzeniach – śmierć męża Freda oraz brata Todda – prowadzi to wszystko do oczywistych wniosków. Dopiero wtedy, kiedy autorka nie sili się na literackie wyżyny i opisuje życie samotnej kobiety, jej tęsknoty i marzenia, chce się to czytać.
Niestety, „Pociąg linii M” nieustannie balansuje na granicy manierycznej manifestacji artyzmu, co jest najbardziej widoczne przy okazji opisów warsztatu pracy, gdzie każdy przedmiot ma swoją historię i – chciałoby się rzec – ducha. W gęstych opisach snów, rozmów z przedmiotami, wywoływania duchów jest coś nad wyraz patetycznego, a równocześnie uwierającego, jakby czytelnik wchodził z butami w życie autorki. „Tęsknię za inną wersją samej siebie, za rozgorączkowaną, bezbożną Patti” – pisze w pewnym momencie Patti Smith. I zdaje się, że wszyscy tęsknimy. Jednak podsumowując, zaznacza: „Tak właśnie żyję, myślę”. Pozostaje więc czekać albo zacisnąć zęby przy lekturze mniej udanych fragmentów. Te lepsze są warte bólu szczęki.
Patti Smith, Pociąg linii M, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 240