Niczym kurator rodzinny, bohater jednego z reportaży, „kolęduje do rozmaitych patologii: alkoholików w różnych fazach dygotu, prostytutek i prostytutów, kazirodców, zaników mózgu, pijanych osesków, zaburzańców, cofniętych w rozwoju i całkiem zwyczajnych biedaków”. Ale też opisuje zwykłych ludzi, którzy oglądają świat z najniższych szczebli drabiny społecznej. Miejsce akcji – prowincja, czy raczej, jak w tytule, peryferie. Reportaże autora „Peryferyjczyka” nie są interwencyjne, nie gonią za sensacją, Kołodziejczyk próbuje zrozumieć swoich bohaterów, współczuje im, nie wywyższa się. No i na kanwie ich historii buduje niezwykłe literackie opowieści. Z jednej strony wykoślawia przyrodzoną swoim postaciom mowę ulicy, z drugiej doprowadza do absurdu urzędowy język sprawującego nad nim kuratelę aparatu władzy. Stąd te genialne w swojej prostocie zwroty: „Powziął telefonicznie informację o ustaniu jego związku z Moniką”. Smutno-śmieszne opowieści o małych i wielkich tragediach ludzi z „dumnych niższych sfer” mogą nam coś przypominać. Kołodziejczyk podpowiada odpowiedni trop – „Dylan by to ładnie spisał” – i nawet próbuje iść w tym kierunku, w ostatnim tekście tworząc gatunkową nowinkę: reportaż-piosenkę. Czy jednak znajdzie się ktoś, kto by odpowiednio te świetne reporterskie bluesy wyśpiewał?
Marcin Kołodziejczyk, Peryferyjczyk, Wielka Litera, Warszawa 2017, s. 392