Po pierwsze dlatego, że pozostaje jego jedyną książką prozatorską umieszczaną w księgarniach w dziale „fikcja”. Po drugie, ponieważ – jak wieść niesie – autor, kiedy przed oficjalnym wydaniem pojawiły się pirackie kopie, nie chciał się do niej przyznać. Po trzecie wreszcie, ponieważ powstawała w latach 1964–65, kiedy Dylan przeżywał pierwszą ważną biograficzno-artystyczną metamorfozę: rozstawał się z wizerunkiem folkowego protest-singera, by stać się artystą bliższym muzyce rockowej. Najważniejsze dla czytelnika jest jednak, co oczywiste – samo doświadczenie tej lektury. Powiedzmy sobie od razu: niełatwe. Całość spisana została trochę według pomysłu ecriture automatique Aragona i Soupaulta, a trochę jak Joyce’owski „strumień świadomości”. Co uważniejsi czytelnicy dostrzegą zaś, że najbliższym wzorcem dla „Tarantuli” jest nazywana „biblią bitników” powieść Jacka Keruaca „W drodze” oraz wymyślona przez mentora bitników Williama Burroughsa metoda „cut up”, polegająca na dowolnym mieszaniu i zestawianiu ze sobą zdań i dłuższych wypowiedzi.
Niewątpliwie miał rację Jerzy Jarniewicz, który w swoim napisanym kilka lat temu eseju o Dylanie nazwał go „złotym dzieckiem beatników”. Keruac i Burroughs (każdy na swój sposób) pisząc o sobie, opisywali Amerykę z jej językami, zwyczajami, nadziejami i lękami. Podobnie poeci Beat Generation z Ginsbergiem na czele. Dylan robi dokładnie to samo, całkowicie zanurzony w Ameryce, w swojej amerykańskości niemal idiolektyczny (stąd tyle przypisów od tłumacza w polskim wydaniu), ale może przez to – paradoksalnie – uniwersalny.
Bob Dylan, Tarantula, przeł. Filip Łobodziński, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2018, s. 172