Powieść „Instytut” zaczyna się niczym książki Lee Childa o Jacku Reacherze: Tim, były gliniarz, pragnący odciąć się od przeszłości, przyjeżdża do małego miasteczka na Południu, znajduje pracę jako nocny stróż i… na długi czas tracimy go z oczu – wraca dopiero w emocjonującym finale. King tymczasem przenosi akcję do tajnego zakładu, w którym przetrzymywane są dzieci obdarzone zdolnościami parapsychicznymi. Placówka wykorzystuje małoletnich więźniów rzekomo do utrzymania kruchej równowagi w świecie. Wśród dzieci znalazł się Luke, ponadprzeciętnie inteligentny telekinetyk. To za jego sprawą w instytucie dojdzie do buntu. Nowa powieść Kinga to katalog sprawdzonych pomysłów: dzieci niekontrolujące własnej mocy, małomiasteczkowa społeczność jako lustro, w którym przegląda się Ameryka. Jednak tym razem elementy nadnaturalne zostały ograniczone do minimum. Zło ma w „Instytucie” wyłącznie ludzką twarz: nie tylko pseudonaukowców gotowych do eksperymentowania na dzieciach, lecz wszystkich, którzy odwracają (najczęściej za pieniądze) wzrok od cudzego cierpienia. King, jak to ma ostatnio w zwyczaju, wyprowadza przy okazji parę ciosów wymierzonych bezpośrednio w Donalda Trumpa, ale jego książka jest przede wszystkim metaforą wadliwego systemu. Skorumpowanej administracji, która w imię wyimaginowanych celów bez wahania poświęca najsłabszych. „Instytut” ukazuje się, gdy amerykańskie służby wciąż przetrzymują dzieci odebrane rodzicom próbującym nielegalnie przekroczyć granicę. Pisarz twierdzi, że to zbieg okoliczności – ale tym bardziej przenikliwe wydaje się jego spojrzenie na współczesną Amerykę.
Stephen King, Instytut, przeł. Rafał Lisowski, Albatros, Warszawa 2019, s. 672