Jeśli kogoś bawi humor komedii Stanisława Barei, a jednocześnie jest wielbicielem cyklu filmowego „Sami swoi”, wydaje się świetnym kandydatem na czytelnika książki Marka Przybylika „To było tak”. Przybylik połączył w niej bowiem dwa światy, które zderzały się na targowiskach, halach, pokątnych stoiskach, sklepach: socrealistyczną rzeczywistość miejską z mentalnością kułacką, biurokratyczne przepisy ze zdrowym rozsądkiem, nieustanne braki rynkowe z gospodarską zaradnością. Nie jest to jednak, choć niektórym zwłaszcza młodszym rocznikom może się tak wydawać, zbiór opowiadań, ale wybór felietonów, publikowanych w latach 1982–1991 pod wspólnym tytułem „Dzień Targowy”, które ukazywały się na łamach „Życia Warszawy”.
Felietony rodziły się w najprawdziwszych realiach. Przybylik przemierzał bowiem Polskę wzdłuż i wszerz, był stałym bywalcem bazarów, placów targowych. Był wytrawnym obserwatorem zarówno pozasklepowego życia, jak i groteskowych zmagań ludności z towarem, który można było dostać na kartki. Poruszały go zarówno losy świńskiej głowizny, noszonej w torbie przez „babę z cielęciną”, jak i jej późniejsze przypadki, gdy już legalnie trafiała na stragany. Odnotowywał historie nowalijek, walonek i waciaków, transporty przedświątecznych karpi i cytrusów. Z równą namiętnością opisywał wysyp truskawek, co i historię dwóch przedsiębiorczych facetów, którzy wzięli się za podejrzane solenie świeżych śledzi. Przybylik kpił w żywe oczy z systemu planowych braków rynkowych, ale robił to w sposób mistrzowski: wspierając się na urodzie słowa, na trafnej przenośni, na niedziwieniu się niczemu, czegokolwiek doświadczył. W ten sposób przetrwał i on (dziś do oglądania w „Szkle kontaktowym”), i jego felietony.
Marek Przybylik, To było tak, Wydawnictwo Latarnik, Warszawa 2009, s. 322