Otej powieści, drugiej po „Jeziorze Bodeńskim", pisano, że jest pożegnaniem z przedwojenną rzeczywistością. Zarzucano nawet Stanisławowi Dygatowi w 1948 r., kiedy się ukazała, że za słabo potępia burżuazyjny kapitalizm. Tymczasem jest to rzecz bardzo kameralna i z ducha gombrowiczowska. I choć konwenanse oraz mezalianse nie należą już do naszego świata, to poczucie uwięzienia w rolach i maskach dziś może być tak samo dojmujące.
Przypadkowe spotkanie
Tuż przed wojną Paweł, zbuntowany chłopak z dobrego domu, poznaje Lidkę, fordanserkę z Cafe Clubu. Ma dosyć swojego środowiska, czwartkowych herbatek z towarzystwem z wyższych sfer. „Od dawna już żyłem w niezgodzie z otoczeniem. Miałem wstręt do szablonów i schematów wzajemnego obcowania ludzi ze sobą". Drażnią go nie tylko herbatki, egzaltowane ciotki, ale też sprawy poważniejsze - powieść zaczyna się sceną na uniwersytecie. Paweł udziela pomocy żydowskiemu studentowi, którego korporant okłada laską. Wyciąga go stamtąd, ale ten uporczywie wraca na uczelnię. Paweł czuje bezsilność. „I tak świata nie zmienisz" - wszyscy dookoła mu to powtarzają, a on sam traci ochotę na jakiekolwiek działanie.
Pieniądze od rodziców na czesne zamierza przepić, w Cafe Clubie spotyka dziewczynę podobnie jak on zbrzydzoną światem. Opowiada mu, jak banalnie mężczyźni ją podrywają, zawsze tak samo: „Pani jest inna niż wszystkie kobiety. Ja dopiero przy pani wypoczywam. Ja w gruncie rzeczy jestem taki prosty, swój chłopak (...) i najchętniej uciekłbym z panią w jakieś zacisze, do jakiegoś uroczego zakątka wiejskiego".
Skoro ujawnili szablony, nie mogą się przyznać, że się sobie spodobali, więc grają i kluczą.